środa, 30 listopada 2011

Mój dzień zaczyna się w nocy.

Jest ciemno. Wracam do domu autobusem, osiem minut po północy odjeżdżającym z centrum. Idę w środku mroźnej nocy do mieszkania na pierwszym piętrze. Otwieram drzwi zamknięte na klucz. Myślę tylko o tym, aby położyć się spać. Zasypiam. Śpię trzy może i jeszcze o pół godziny dłużej. Budzik niedelikatnie zrywa mnie ze snu. Nie mogę się wahać. Nie mogę negocjować. Mogę tylko wstać lub nie wstać. Bardzo mi zależy, dlatego otwieram oczy i idę do kuchni aby nastawić wodę na kawę. Ubieram się ciepło zdając sobie sprawę z zimna panującego zaraz za progiem klatki schodowej. Wychodzę z mieszkania. Jest ciemno. Na szczęście nie muszę biec do tramwaju. Życie na pętli pozwala zająć miejsce siedzące. Może to dobrze o tej porze dnia, kiedy nogi jeszcze nie do końca przekonane są do pełnionej przez siebie roli. Wysiadam z tramwaju w centrum miasta, koło rynku. Jest ciemno. Jestem umówiona na 6:20. Czekam i razem wchodzimy do świątyni. Tam odnajdujemy nasze miejsce. Bliżej Boga. Całe z nim spotkanie odbywa się jedynie przy blasku świec w rękach każdego, kto przyszedł by się z Nim spotkać. W takim momencie i okolicznościach jest się jakby bliżej, jakby łatwiej. Łacińskie śpiewy, towarzyszą mi aż do ranka następnego dnia. Śniadanie spożyte w towarzystwie tłumów. Mam nadzieję, ze wystarcza dla każdego. Jest przed 8:00. Za mało czasu, żeby wrócić do domu, zbyt wiele, żeby spacerować po Krakowie. Zmierzam do celu wybierając piękną drogę. Przez rynek. O tej godzinie wygląda on jak ze snu. Spowity lekką mgłą, pełen idących w poszukiwaniu życia ludzi, niepewnych czy dziś je odnajdą. Coś jakby chwila pomiędzy jawą a snem. Nie zastanawiam się nad tym. Idę przed siebie. Zajmuję miejsce w jedynej otwartej kawiarni. Tak przynajmniej staram się ją nazywać. Kupuję kawę. Rozkładam notatki i zakreślam ważne kwestie. Następnie wyjmuję książkę i czytam ją w ciągłym towarzystwie zimnej już kawy. Jej temperatura chyba mi nie przeszkadza. Kończę jedną z książek jakie od dwóch dni noszę w torebce. Kupiłam je w taniej księgarni na rynku, ponownie mieszcząc i cenę w 10 zł. Kończę "Pamiętnik amazonki" Jan Michael. Wybrałam ją z powodu mojego zawodu i rozwoju z nim związanego, a przede wszystkim dlatego, ze znalazła ją K. we wspomnianej już księgarni, do której czasem zaglądamy. Zaczynam czytać kolejną książkę. Jak niezwykle bogate może być życie dzięki wczesnemu wstawaniu. Pod koniec dnia jestem już w połowie kolejnej książki. Wybija godzina 9:45. Idę po prezenty na zbliżające się wspomnienie Św. Mikołaja. Idę odebrać moją czapkę obiecaną. Zawiodłam się. Ktoś mimo obietnicy sprzedał ją komuś innemu. Miałam łzy w oczach odchodząc od kasy. Godzę się z tą materialną stratą. Chwilę później zapominam. Przypomina mi się, że muszę odebrać książkę z ksera. Moja torebka protestuje. Ciężar jakim ją obarczam jest zbyt ciężki. Idę na umówione spotkanie. Mam do niego ponad godzinę. Moje ramię również protestuje. Czekam w jadłodajni o ile mogę tak ją nazwać. Znów czytam książkę. Pakuje prezent. O 12:00 spotykam się z K. i udajemy się na nasze ostatnio codzienne miejsce spotkań i pracy. Znów komputer. Znów wyciągamy notatki. I tworzymy. Kolejne godziny nad tym samym przypadkiem. Owocne na szczęście. Owocne do momentu sprawdzenia, ale ona nadejdzie dopiero w piątek. Kolejne godziny spędzam w towarzystwie moich dziewczyn. Jest miło. Pijemy kawę, na jaką nie pozwalamy sobie na codzień. Obdarowujemy się prezentami. Śmiejemy się. Miałam dziś jeszcze gdzieś wyjść. Patrzę w lusterko, widzę moje podkrążone z niewyspania oczy. Porzucam wszystkie plany. Jest ciemno. Ja znów stoję na przystanku w centrum, obok rynku. Tym razem czekam na tramwaj, który zabierze mnie do domu. Wracam. Piję kolejną kawę. Ze zmęczenia nie mogę zasnąć. Jest późno. Mój kolejny dzień już się zaczął.
tak bardzo brakuje mi snu.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Wyhaftowałam swą złość.

W niedzielę wraz z J. spacerowałyśmy po oświetlonym przez słońce starym mieście w Krakowie. Konieczna mi była poranna kawa, gdyż snu brakuje mi w ostatnim czasie. Przemierzając rozpościerające się pod dachem nieba konary rynku dotarłyśmy w miejsce, które niegdyś było postrachem niejednego mieszkańca Krakowa. Dziś całkiem bezpiecznie czując się z mocno przytwierdzonym do skały, regularnie ziejącym smokiem. Stałyśmy u stóp wzgórza Wawel. Przed przekroczeniem bramy odebrałyśmy bilety, aby móc podziwiać królewskie komnaty. Pierwszym punktem w naszej wyprawie do czasów gdy państwem naszym władali królowie było zagubienie. Chwilę później jednak obejrzałyśmy wystawę o rodzie Sapiechów. Następnie udałyśmy się do komnat reprezentacyjnych po których dawniej dumnie kroczyli królowe i piękne damy tamtych czasów. Mimo, iż brakowało mi tam malującego słowami przeszłość przewodnika, starałam się z otwartymi oczami zamykać je i wyobrażać sobie tamte czasy odległe o lat setki. Wawel zaginiony to ostatnia wystawa, na którą tego dnia otrzymałyśmy pozwolenie wstępu wolnego. Po upewnieniu się, że smok wciąż stoi u wejścia do swej jamy nasze kroki skierowałyśmy tam gdzie jak głosi legenda jeden brat zabił drugiego, by jego wieża była dostojniejsza. Legendę tą opowiadałam Hani, jednak nóż wiszący na łańcuchu nie został przez nas odnaleziony. Gdy tym razem wyjaśniałam J. różnice pomiędzy wysokością wież w Kościele Mariackim jedna z kobiet, tak jak my stojących w kolejce do Muzeum w Sukiennicach jednym ruchem palca wskazała nam ów nóż owiany tajemnicą. Kraków ukazał mi się jeszcze dokładniej. Kolejka okazała się o wiele mniej uciążliwa niż mogło nam się wydawać. Muzeum w Sukiennicach zachwyciło mnie sztuką i jej ekspozycją. Sale, którym nadano imiona wybitnych postaci zapraszały do środka swą dostojną, jednobarwną prostotą, na której tle dzieła sztuki ukazywały się w całym swym uroku. Zachwycała wielkość, ujęcie, barwy, dokładność, zdumienie, przerażenie i wiele innych uczuć i emocji budzących się w człowieku zwiedzającym. Widziałam chłopca, który od kilku lat stoi oprawiony w drewnianą ramkę, na komodzie w pokoju mojej siostry. Czułam się zaszczycona poznając go po latach. Postanowiłyśmy z J. zapamiętać jeden z obrazów zachowując jego piękno dla swej duszy i nazwisko artysty ku jego pamięci. Oto mój. Namalowany został w roku 1888 przez J. Chełmońskiego. Na tym niebie i odbiciu jest wiele gwiazd dających na oryginale efekt, którego nie potrafię nazwać.












Tytuł nie nawiązuje do tego co powyżej napisałam.

sobota, 19 listopada 2011

Mimo tego, iż dostałam mój kalendarz, w którym chciałam porządkować sobie życie tak bardzo zabałaganione, zapomniałam o najważniejszej rzeczy. Zawiodłam się na sobie.
Kocham Cię Dorotko.

czwartek, 17 listopada 2011

"- Widzisz, przyszło mi to do głowy tej nocy - odezwał się w końcu Dwukwiat. - Pomyślałem... no wiesz... chodzi o to, że podróże i oglądanie jest wspaniałe, ale przyjemność to także to, że się gdzieś było. Rozumiesz, układanie obrazków w albumie i wspominanie wszystkiego. 
- Naprawdę? 
- Uuk? 
- Tak. Najważniejsze we wspomnieniach jest to, żeby potem mieć się gdzie zatrzymać i tam je wspominać. Rozumiecie? Trzeba kiedyś przestać. Człowiek nigdzie naprawdę nie był, póki nie wróci do domu. Chyba o to mi właśnie chodzi."

środa, 16 listopada 2011

Spotkało mnie dziś wielkie zaskoczenie kiedy wysiadając z tramwaju na mojej pętli zobaczyłam na niebie miliony kolorowych iskier. To chyba było dla mnie. 

poniedziałek, 14 listopada 2011

Legendy wawelskie.

Wraz z Hanią zwiedziłyśmy wystawę ilustracji do legend wawelskich, która była owocem konkursu na tenże temat. Wystawa mieści się w Centrum Wystawowo - Konferencyjnym w Zamku Królewskim na Wawelu. Z wielkim zaciekawieniem oglądałyśmy najrozmaitsze sposoby ukazania scen z legend. Ciekawym elementem wystawy były wielkie, pluszowe fotele królewskie, oraz równie miękkie puzzle w kształcie smoka wawelskiego ułożone na środku sali. Hania mogła na nich usiąść a ja czytałam jej legendy, których ilustracje dotyczyły.
Kiedy dowiedziałam się o wyżej opisanej wystawie, postanowiłam zabrać na nią moją siostrę. Z lekkim niepokojem zdałam sobie sprawę, że w gruncie rzeczy znam mało legend związanych z Krakowem. Idąc, z tym oto niepokojem w sercu, do księgarni kupiłam dla Hani, dla siebie książeczkę pt. Legendy starego Krakowa. Nie wiem jak to się stało, ale wysiadając z tramwaju kilka przystanków dalej, zorientowałam się, że niepostrzeżenie przebrnęłam przez ponad połowę jej stron. Kiedy szłam Hanią przez rynek mogłam opowiedzieć mej siostrze o legendarnej historii powstania dwóch wież.

niedziela, 13 listopada 2011

Zrobiło się tak cicho.

Zrobiło się tak cicho. Hania, która towarzyszyła mi przez ostatnie trzy dni wyjechała. Zostawiając kilka dziecięcych rysunków, aniołka nad moim łóżkiem i trochę zmęczenia we mnie. Tęsknoty, która nigdy nie znika, także. Mogłam dziś spędzić chwilę z moimi siostrami. Dziękuję. Byłyśmy z Hania we dwie, dla siebie, tylko, na wyłączność przez te dni. Musiałam nieustannie zapewniać jej bezpieczeństwo. Zadbać o chore gardło, robiąc syrop, z domowego przepisu. Nakarmić me dziecko. Zabrać w miejsca nieznane. Rozmawiać choćby o kolorze skarpet, tłumaczyć kto mieszka w zamku królewskim, wyjaśniać jak ważne są ciepłe rękawiczki w mroźny dzień.
Uwielbiam być siostrą.
coś muszę zrozumieć, z czymś się pogodzić, komuś pomóc, być po prostu, towarzyszyć, dać to co mogę dać.

środa, 9 listopada 2011

Hania

Jak niesamowita miłość łączy mnie z tym dzieckiem najmniejszym. Na sam dźwięk jej kroków cieszę się z jej przyjścia. Tak opisywał to autor Małego Księcia. To jednak coś więcej. Oprócz radości już czuję, że chronię ją całym moim życiem, że daję jej samą sobą przykład, że jestem dla niej niezależnie od wszystkiego. Nie mogę doczekać się dźwięku jej głosu, jej uśmiechu. Obecności. Spojrzenia na nią kiedy śpi. I tego uczucia kiedy ją widzę i nie, że taki cud spotkał mnie na tej ziemi.

Chcę napisać chwilę dłużej.

      Przy idealnych dźwiękach pianina piszę więc tu skoro taka potrzeba zrodziła się w mojej głowie, w moim sercu.
      Mieszkam w Krakowie. Nie w domu, a w mieszkaniu, po raz kolejny zwracając uwagę na znaczenie słowa dom. Mieszkanie to stało się najbardziej idealnym dla mnie pozornym domem, z kuchnią pełną ludzi, z kolejkami do łazienki i miłym "cześć" rozbrzmiewającym w całym mieszkaniu gdy ktoś pojawia się w progu. Tego mi było trzeba. Tego oto. Mieszkam w Krakowie ponieważ tu studiuję. Wybrałam to miasto dawniej niż trzy lata temu i wybór ten do dziś nie spotkał się z jakąkolwiek myślą przesiąkniętą wątpliwościami. Miasto i jego piękno miałam zaszczyt dziś podziwiać spacerując plantami. Podziwiam je każdego dnia. Podziwiam idąc i jadąc tramwajem obserwując jak z nowych osiedli pełnych bloków przeradza się w stare kamienice - niewątpliwe dumy historii architektury. Za czas studiów dziękuję i doceniam go. Postaram się być za niego wdzięczna, bez żalu, że to już koniec, wtedy gdy on nastąpi. Postaram się w tak dojrzały sposób wyrazić mą wdzięczność. Dziś jednak cieszę się ze zniżek studenckich. Z obwarzanek krakowskich jako głównego dania. Z barów mlecznych. Z problemów w dziekanacie. Z pisania notatek. Z całego uroku tego czasu. A co jeszcze? W czwartki wieczorem mijam Teatr Bagatela i idę sama by znaleźć się wśród wielu. Jem, słucham, rozmawiam. Wzbogacam się jednym słowem. Cóż może dać człowiekowi więcej niż kontakt z ludźmi? Nic chyba z rzeczy ziemskich nie jest obfitszego w dary, których nazwać nie potrafię. Ludzie są wszędzie dookoła, ale zbyt szybko chodzą, mają zbyt obojętne wyrazy twarzy, są zbyt milczący. Są często dla siebie, a nie dla siebie nawzajem. Uśmiecham się więc.
      Wczoraj wieczorem w wielkiej i pięknej sali Auditorium Maximum byłam uczestnikiem koncertu zatytułowanego "Miłość mi wszytko wyjaśniła". Niezwykłe połączenie orkiestry smyczkowej, jazzowej, kapeli góralskiej, wokalistów oraz wieloosobowego chóru. Dziś jadłam obiad, piłam kawę z syropem pistacjowym. Niedawno tak w naszym, to znaczy moim i A. pokoju i kuchni zorganizowałyśmy kobiecy wieczór. Tak wiele daje mi obecność każdej z Was. Kiedy ostatnio byłam w Stalowej Woli mój brat zabrał mnie na koncert smyczkowy, który odbywał się w auli szkoły muzycznej. Nie ubrałam się na niego w sukienkę. Zaraz po nim zawiózł mnie do klasztoru, gdzie w jego urokliwych podziemiach zwanych "Przystanią" odbywał się wieczór poetycki "Odrobina łagodności", cały ubrany w jesienny nastrój. Liście pod stopami i muzyka brzmiąca aż do mojego serca.
      Czekam na piątek.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Zmieniło się dużo w moim życiu.



Zmieniło się dużo w moim życiu.
T. poradzimy sobie z tym, prawda?
Czas inaczej biegnie, życie inaczej się układa. Nie wiem jak i dlaczego. Po prostu.
Niedługo będziemy blisko.

niedziela, 6 listopada 2011

środa, 2 listopada 2011

Macierzyństwo

Macierzyństwo Heidi Bratton.

Z istotnych dla mnie powodów wróciłam do czytania książek rozwijających mnie zawodowo. Wiedza ta jest również cenna w życiu. Wychodząc ze spotkania w ramach kursu alfa minęłam stół, na którym znajdowała się biblioteczka. Kiedy wcześniej słyszałam o możliwości wypożyczenia książek, stanowczo stwierdziłam, że nie mam czasu na ich czytanie. Studia, pomyślałam. Spoglądając jednak na nie, zobaczyłam kobietę w ciąży na okładce jednej z nich i dlatego zwróciłam się ku niej. Termin zwrotu: do następnego spotkania, które ma odbyć się za tydzień lub do ukończenia kursu. Schowałam ją do mojej torebki. Cztery dni później ku mojemu zaskoczeniu dotarłam do ostatnich jej stron. Dzięki temu zbliżyłam się o krok do jednej ze stron mojego zawodu.

"Macierzyństwo nie było i nie jest podobne do niczego, co sobie wyobrażałam. Jest czymś o wiele trudniejszym. Jest czymś lepszym. Nie można go zaplanować ani go sobie zorganizować. Jest jednocześnie chaosem i źródłem pokoju."
Macierzyństwo Heidi Bratton.

wtorek, 1 listopada 2011

Co rodzi ta. która rodzi dziecko?
Rodzi przyjaciela kota i żaby;
Rodzi ogrom wszelkiego bogactwa;
Trochę piękna w dziecinnym łóżeczku;
Rodzi schronienie dla rzeczy niebiańskich
Przez śpiew i śmiech całego rodzeństwa
Gdy nadchodzi cichy, wesoły zmierzch -
Przedsionek nieba -
To daje światu ta, co rodzi dziecko.

Heidi Bratton