Pisałam właśnie list do P. Uwielbiam to, choć ostatnimi czasy zdarza mi się coraz rzadziej. Może dlatego, że od pół roku sama nie posiadam własnego adresu. Listy mogę odbierać w szpitalu, co jednak odejmuje czar całemu wyczekiwaniu na coś przeznaczonego wyłącznie dla mnie, gdy koperta pojawia się adresem przyklejona do szybki na portierni mijanej każdego dnia przez setki osób. Piszę jednak i uświadamiam sobie wiele rzeczy. Ważnych. Opisuję to P. dokładnie i chcę jednocześnie zapamiętać w sobie i dla siebie, by kiedyś kiedy nadejdzie zwątpienie odnaleźć cząstkę nadziei w tym, czego przecież nie wymyśliłam na potrzeby wykreślenia piórem kilku zdań, ale co istnieje naprawdę.
Otóż życie moje przez ostatnie pół roku zmieniło się diametralnie. Zmieniło w sposób nieoczekiwany, nigdy nie wyśniony, a jednak upruszony obecnie szczęściem. Czy może to oznaczać, że nie tylko nasze idealne plany mogą prowadzić do szczęścia w naszym tego słowa znaczeniu? Najwidoczniej zawsze może stać się coś, czego nigdy nie planowaliśmy, na mapie naszego życia może pojawić się miasto, w którym jestem po raz pierwszy składając tam cv, miasto będące początkowo zesłaniem z daleka do wszystkich i wszystkiego. Kilka miesięcy później siedząc w centrum tego miasta ze stopami zanurzonymi w płytkiej wodzie stawku Barlickiego i wsłuchując się w melodię wygrywaną w tle, dziękuję za każdą kroplę w fontannie. Siedząc na hamaku na środku wyspy i oglądając filmy pod wielkich dachem nieba oświetlonego nieśmiało przez lampiony zastanawiam się, czy Bóg stworzył to miejsce według moich oczekiwań. Czy pewnego razu w dniach moich pożegnań z rodziną, będących gorzką bramą do dorosłego życia, wkradł się w moje sny i pomyślał, że da mi w ramach rekompensaty krainę mlekiem i miodem płynącą.
W Krakowie miałam swą wspólnotę. Wydawało mi się, ze bez niej żyć nie potrafię, oddychać nie umiem. Wydawało mi się, że Boga mogę dostrzec tylko w tych tłumach wierzących obok mnie. Tu nie zastałam nikogo kto stworzyłby taką wspólnotę. Początkowo desperacko jej pragnąc szukałam i błądziłam. Z czasem klękałam w pustym i wielkim klasztorze przy rynku, twarzą w twarz z Bogiem, godząc się niejako na ten okrutny los. A może zaszczytem, który mnie spotkał jest możliwość bycia z Nim sam na sam.
Wiele znaczą dla mnie ludzie. Zawsze znaczyli i zawsze czułam potrzebę życia wśród nich. Rozmawiać, być. Bolą mnie ciągłe pożegnania, ciągłe oswajanie się niczym z Małego Księcia, wymagające przecież czasu i cierpliwości, a następnie brutalne rozjazdy w różnych kierunkach. Myślałam, że samotność to jedyne co mogę zastać w nowym miejscu. Dziś jednak widzę ilu ludzi pojawiło się tu w moim życiu mając sobie za nic czas potrzebny do nawiązania bliskich relacji, czas potrzebny do tego by spędzić razem Święta przy rodzinnym stole. Gdy wstaję zmęczona po ciężkiej nocy w szpitalu, pokonuję odległość jednego piętra i już w całkiem naturalny sposób pije kawę z termosu nad wodą nieopodal. Jak miło jest świętować czyjeś urodziny, z winem w ręku, przestrzenią tarasu u stóp i w małym, ale jakże trafnym towarzystwie.
A praca. O pracy pisać nie chcę. O pracy pisać nie powinnam.
Musi to być świetne miejsce. ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na list. Kochając czekam.
OdpowiedzUsuń