środa, 9 lipca 2014

Cały świat.

Pisałam właśnie list do P. Uwielbiam to, choć ostatnimi czasy zdarza mi się coraz rzadziej. Może dlatego, że od pół roku sama nie posiadam własnego adresu. Listy mogę odbierać w szpitalu, co jednak odejmuje czar całemu wyczekiwaniu na coś przeznaczonego wyłącznie dla mnie, gdy koperta pojawia się adresem przyklejona do szybki na portierni mijanej każdego dnia przez setki osób. Piszę jednak i uświadamiam sobie wiele rzeczy. Ważnych. Opisuję to P. dokładnie i chcę jednocześnie zapamiętać w sobie i dla siebie, by kiedyś kiedy nadejdzie zwątpienie odnaleźć cząstkę nadziei w tym, czego przecież nie wymyśliłam na potrzeby wykreślenia piórem kilku zdań, ale co istnieje naprawdę.

Otóż życie moje przez ostatnie pół roku zmieniło się diametralnie. Zmieniło w sposób nieoczekiwany, nigdy nie wyśniony, a jednak upruszony obecnie szczęściem. Czy może to oznaczać, że nie tylko nasze idealne plany mogą prowadzić do szczęścia w naszym tego słowa znaczeniu? Najwidoczniej zawsze może stać się coś, czego nigdy nie planowaliśmy, na mapie naszego życia może pojawić się miasto, w którym jestem po raz pierwszy składając tam cv, miasto będące początkowo zesłaniem z daleka do wszystkich i wszystkiego. Kilka miesięcy później siedząc w centrum tego miasta ze stopami zanurzonymi w płytkiej wodzie stawku Barlickiego i wsłuchując się w melodię wygrywaną w tle, dziękuję za każdą kroplę w fontannie. Siedząc na hamaku na środku wyspy i oglądając filmy pod wielkich dachem nieba oświetlonego nieśmiało przez lampiony zastanawiam się, czy Bóg stworzył to miejsce według moich oczekiwań. Czy pewnego razu w dniach moich pożegnań z rodziną, będących gorzką bramą do dorosłego życia, wkradł się w moje sny i pomyślał, że da mi w ramach rekompensaty krainę mlekiem i miodem płynącą.

W Krakowie miałam swą wspólnotę. Wydawało mi się, ze bez niej żyć nie potrafię, oddychać nie umiem. Wydawało mi się, że Boga mogę dostrzec tylko w tych tłumach wierzących obok mnie. Tu nie zastałam nikogo kto stworzyłby taką wspólnotę. Początkowo desperacko jej pragnąc szukałam i błądziłam. Z czasem klękałam w pustym i wielkim klasztorze przy rynku, twarzą w twarz z Bogiem, godząc się niejako na ten okrutny los. A może zaszczytem, który mnie spotkał jest możliwość bycia z Nim sam na sam.

Wiele znaczą dla mnie ludzie. Zawsze znaczyli i zawsze czułam potrzebę życia wśród nich. Rozmawiać, być. Bolą mnie ciągłe pożegnania, ciągłe oswajanie się niczym z Małego Księcia, wymagające przecież czasu i cierpliwości, a następnie brutalne rozjazdy w różnych kierunkach. Myślałam, że samotność to jedyne co mogę zastać w nowym miejscu. Dziś jednak widzę ilu ludzi pojawiło się tu w moim życiu mając sobie za nic czas potrzebny do nawiązania bliskich relacji, czas potrzebny do tego by spędzić razem Święta przy rodzinnym stole. Gdy wstaję zmęczona po ciężkiej nocy w szpitalu, pokonuję odległość jednego piętra i już w całkiem naturalny sposób pije kawę z termosu nad wodą nieopodal. Jak miło jest świętować czyjeś urodziny, z winem w ręku, przestrzenią tarasu u stóp i w małym, ale jakże trafnym towarzystwie. 

A praca. O pracy pisać nie chcę. O pracy pisać nie powinnam. 


2 komentarze: