piątek, 30 grudnia 2011

Ogromnie wiele rzeczy chciałabytm zapisać.
Na szyi powinnam nosić notes, w kieszeni długopis.
I tak każdą myśl ku temu przeznaczoną zapisywać.
Nie chcę.
Znów pocałowałam na pożegnanie.
Znów desperacko trzymam się szczęścia, które czułam dziś rano przytulając się do Ciebie. Płacząc jednocześnie ze smutku pożegnania.
Bądź tu.



http://greencat.wrzuta.pl/audio/aaWQxtCngPD/antonina_krzyszton_-_dziekuje_za_slonce

środa, 28 grudnia 2011

Odpowiedź na zdziwienie.

Ku zdziwieniu wielu - pisanie kryje w sobie niemalże nieskończone możliwości.

"Okamgnienie trwać będzie tak długo jak zechcę,
pozwoli się podzielić na małe wieczności."
                                                  Radość pisania Wisława Szymborska

Czas świąteczny.

W pokoju choinka. W sercach dobro. Dzieciątko wciąż niekoniecznie dla wszystkich na pierwszym miejscu. Położniczy i cudowny aspekt tych świąt. A ja wciąż każdemu życzę poznania Boga w tej bezbronnej, tak ludzkiej postaci.

Wczoraj wybrałam się z J. na zakupy. Zaopatrzyłam się w ciepły, beżowy sweter, który kosztował jeden złoty. Mimo, iż J. twierdził uparcie, że nie ma wojny i takiego rodzaju ciuch kompletnie mi się nie przyda, ja wciąż uważam go za bardzo udany zakup. Oraz sukienkę w kolorowy wzór. Kupiłam też coś co wydało mi się niezwykłe, nie tylko ze względu na samą w sobie rzecz, czy cenę, ale fakt, że to ja kobieta 22 letnia to kupiłam. Haftowany w maleńkie chabry obrus, serwetkę z kwiatuszkiem w rogu i niebieskim obszyciem, bieżnik w kolorze szarym ze wzorem w kształcie dwóch jelonków i serwetkę z koronkowym obszyciem. Był to pierwszy tego rodzaju zakup w moim życiu, z wyobrażeniem nie tylko mojego studenckiego pokoju w tle, ale przytulnej kuchni, którą będę urządzała w przyszłości. Poczułam się dorosło i miło. Wszystkie moje zakupy w sumie zmieściły się w cenie dziesięciu złotych, co zawdzięczam sklepom ze starociami i rzeczami używanymi. Uważam takie miejsca za niezwykłe, kryjące w sobie wiele uroku i pięknej tajemnicy. Wierzę, że z takich właśnie rzeczy dzięki ich historii sięgającej daleko w nieznaną przeszłość wydobyć można wielki czar.

Miałam w planach upiec pierniczki, pomalować je lukrem i cieszyć się ich tworzeniem, wyglądem, zapachem i smakiem. Kolejność, w której wymieniłam te cechy jest zamierzona. Niestety nie zrealizowałyśmy tego zamiaru. Drugim elementem, który już od dawna zaprzątał moje ubogie plany kulinarne był Guinness Cake. Ciasto na bazie ciemnego, irlandzkiego piwa i kakao, przykryte delikatna bitą śmietaną. Ten mimo, iż mniej śmielszy plan, został zrealizowany i zniknął w ciągu krótkiej chwili.

środa, 21 grudnia 2011

Czajnik gwiżdże na gazie.


Herbata z cytryną i miodem. Mój dom. Moja rodzina. Taty zabrakło na pierwszym zdjęciu, dlatego dodaję drugie. Na tym znów nie jest sam, ale z naszą H., która jednak jest tak mała, że nigdy jej zbyt wiele.

niedziela, 18 grudnia 2011

W domu.

Wszystko wraca do normy. Znów działa nasza umowa o kolejności robienia sobie nawzajem czegoś do picia. Wymyśliłyśmy ją pięć lat temu zobowiązując się dożywotnio. Jestem w moim domu. Wszędzie pełno ludzi, osób mi bliskich. Pokoje przechodnie mają tę jedną dobrą cechę, nie pozwalają na czucie się osamotnionym. Tato robi nam herbatę według swojego magicznego przepisu. Zapewniam każdego, że nigdy w życiu nie udało nam się powtórzyć smaku herbaty jaki on potrafi z niej wydobyć. Sekret kryje się w herbacie czy w nim? Pogodziłam się dziś z moją najmłodszą siostrą, która jak sama stwierdziła dzień świąteczny uznała za najlepszy na przeprosiny. Przekazałam ten znak pokoju wielu innym. Żałuję, że nie widziałam się dzisiaj z T. choć jesteśmy tak blisko. Spędziłam za to wiele czasu z D. Wydrukowałyśmy sobie tekst szanty, którą wyśpiewywałyśmy przez pół dnia. Na stoliku w naszym pokoju, który D. już uważa za swój, leżą trzy moje książki. Jedna dla duszy, jedna związana z moim zawodem, jedna kolejna przypadkowa. Święta narodzin Jezusa zbliżają się. Czy te święta są z lekka położnicze? Taka myśl przeszła mi przez głowę. I chwilę po niej następna: dlaczego tak rzadko Jezus przedstawiany jest jako noworodek. Nowo narodzone, sine, zmęczone, najpiękniejsze niewinne maleństwo. Ten, który leży w żłóbku w kościele mojej parafii wygląda minimum na dwu latka, jeśli nie więcej. Dom mój nabiera świątecznego klimatu. W szopce już rozgrywają się scenki, choć Pan jeszcze się nie narodził. Gwiazda betlejemska świeci. Choinka mieni się kryształkami. Pogodziłam się z H. - świąteczny klimat zbliża się do naszego domu. W moich mocnych postanowieniach na pierwszym miejscu znajdują się lukrowane pierniczki. I jeszcze jedno słodkie coś, o czym napiszę gdy wszytko się uda.

A pieśń, która towarzyszy mi dziś niech rozbrzmiewa: http://w435.wrzuta.pl/audio/6FhpqbZI6Ng/tak_jak_ptaki_na_blekitnym_niebie

X-box prawdę ci powie, czyli mocne postanowienie poprawy.

sobota, 17 grudnia 2011

Żyd

Wszystkim, których kochałem. Martin Gray.
Kiedy wyjeżdżałam na lotnisko, poprosiłam tatę o jakąś książkę. Lot trwa ponad dwie godziny, moje czekanie na lotnisku jeszcze dłużej. Chciałam czytać. Tato jednak zamiast pojechać do biblioteki, przyniósł mi kilka starych książek, które udało mu się uratować przed wyrzuceniem na śmietnik. Wyrzucić chciał nasz sąsiad. Kilka, różnych, pachnących starością. Który to już raz się tym zachwycam? Wybrałam Wszystkim, których kochałem M. Graya. Z gwiazdą Dawida na okładce. O Żydzie. O Żydach. W rogu okładki napis: biografie niezwykłe. To prawda. Jeśli miałabym określić ją. Krótko. Tak właśnie bym powiedziała. Biografia niezwykła. Chyba nie lubię pisać o książkach, przepisywać ich sensu, nie oddając go nigdy. Ważne wydaje mi się jednak to, że nie jest to już pierwsza książka dotycząca drugiej wojny światowej w Polsce, którą przeczytałam. Nie był to pierwszy obraz Warszawy jaki malował się mej głowie. Ważne wydaje mi się to, że tym razem nie opowiedział mi o tym Polak - Miron Białoszewski. Nie opowiedział Niemiec - Jurgen Stroop. Opowiedział mi Żyd - Marcin Gray. Wątki łączą się. Wszystko uzupełnia obraz jaki namalowała druga wojna światowa w naszym kraju. Stroop w "Rozmowach z katem" opisywał grossaktion (likwidację getta w Warszawie). Nie wiem dlaczego wciąż odruchowo słowo 'grossaktion' czytałam jako 'grosskation'. Niewątpliwie jest w tym wielki sens. Marcin we "Wszystkim, których kochałem" pisał o generale Stroopie. Dostrzegłam wiele. Dotąd widziałam najwięcej przerażonych wojną, zniewolonych Polaków chodzących po ulicach Warszawy. Teraz zobaczyłam idące na śmierć dzieci, umierające z głodu i okrucieństwa za murem w tymże mieście.
Co oddałoby w kilku słowach przekaz tej książki? Być może to, że mimo iż opowiadała ona wciąż o ludziach, o tysiącach, milionach ludzi, o całych narodach, to tak rzadko a zarazem najdobitnej wypowiadane w niej zdanie "Spotkałem człowieka" wzruszało mnie ogromnie. Opowiadała ona o życiu przed wojną, które w ogromie okrucieństwa tego czasu wydawało się nigdy nie istnieć. Opowiadała ona o czasie wojny, który zmusił do przybrania tylu różnych ról, który nie tyle zrównał człowieka z ziemią, ale wepchnął w głęboki dół z żółtego pisaku, w którym leżały już tysiące. Opowiadała ona o zemście, która pokazała jak cienka linia oddziela ją od stania się oprawcą. Opowiadała o odrodzeniu w nowym świecie, o ucieczce od życia, a może właśnie do jedynego życia jakie pozostało, do jedynej rodziny. Opowiada o odnalezieniu sensu w życiu, miłości, dającej mocne fundamenty pod budowanie swej twierdzy. Opowiada o ulotności, o marności, o ...
Jedno wiem. Teraz chcę w Piśmie Świętym przeczytać o życiu Hioba.

niedziela, 11 grudnia 2011

Dorotka pamiętasz...

Dorotka pamiętasz jak gdzieś na początku zimnych dni mówiłam, że chciałabym mieć białą bluzę za tyłek z zebrą jedynie z przodu tej bluzy?
Znalazłam taką.
Marzenie stało się rzeczywistością.

Nie kupiłam jej.

środa, 7 grudnia 2011

Przeczytałam kolejną ksiażkę.

Od czasu postanowienia, znajduję więcej sposobności i czasu na czytanie książek. Choć niekoniecznie są one tymi, które rzeczywiście chce przeczytać staram się tym bardziej cenić te przypadkowe. Wybrane z powodu okładki, ceny, krótkiego opisu. Nie koniecznie znane i zachwalane przez tumy. Choć nie ukrywam, że w moich postanowieniach odnośnie czytania, to wlasnie te drugie tworzą juz długa listę czekającą na realizacje. Zważając na to, iz przypadek często kieruje wydarzeniami, nie tworzę sobie zapisanych list. Mogło by się okazać ze pozostaną jedynie zapisane. Tworzę je więc przypadkiem, zależnie od czasu, okoliczności, pogody, portfela, ilosic kartek, okładki, spotkań z ludźmi lub jakiś innych nieznanych mi sil. Czytam i zapisuję już te, które odbiły jakiś ślad na mojej duszy. Wszystkie przeczytane. Tym oto niezwykle pięknym przypadkiem wpadła w moje ręce Happy Sally Sary Stridsberg. Od pierwszych stron wydała mi się wyjątkowa i taką pozostała do ostatnich. Zaledwie 176 stron wypełnionych pamiętnikami. Narratorkami tej książki są trzy kobiety. Pływaczka, która w czasie gdy rozpoczynała się druga wojna światowa, przepływa kanal La Manche. Kolejna to również pływaczka, w latach osiemdziesiatych chce również dokonać tego czynu, zafascynowana swą poprzedniczką. Ostatnia narratorka jest dorosłą już córką tej drugiej, opisująca czas sobie współczesny oraz przede wszystkim wspominającą, w swych pamiętnikach, czasy zmagań swej matki z kanałem. Mimo iż pamiętniki trzech kobiet przeplatają się chaotycznie, ostatecznie tworzą niezwykłą opowieść o pasji i wszystkim co jej podporzadkowane. Układają się w zrozumiałą całość. Happy Sally to opowieść o pasji, a także o tym jak wiele ona determinuje w życiu każdej z bohaterek tej książki. Opowieść o wielkim zaangażowaniu. O sile. O wyjątkowym życiu pływaczek i ich rodzin. O miłości niezwykłej. O miłości między dwiema kobietami. O miłości między matką a córką. O tym co daje szczęście. O nieszczesciu.
najgorsze jest to, ze zycia nie da sie pogodzic.

czwartek, 1 grudnia 2011

"Szczęście mężczyzny" Jacek Pulikowski.

"Rybak siedzi na brzegu i patrzy w morze. Jest środek dnia. Podchodzi do niego bogaty biznesman i pyta, dlaczego siedzi bezczynnie.
- Bo już dziś złowiłem.
- To wypłyń jeszcze raz, złowisz więcej.
- Po co?
- Jak to, po co? Będziesz miał więcej pieniędzy.
- Po co?
- Kupisz sobie nowe sieci, kuter.
- Po co?
- Złowisz jeszcze więcej ryb, kupisz sobie całą flotyllę kutrów.
- Po co?
- Będziesz takim bogatym biznesmenem jak ja.
- Po co?
- Żebyś mógł się cieszyć życiem.
- Właśnie to robię!"

W nawiązaniu do naszej wczorajszej rozmowy. Cytat z podanej powyżej książki.

środa, 30 listopada 2011

Mój dzień zaczyna się w nocy.

Jest ciemno. Wracam do domu autobusem, osiem minut po północy odjeżdżającym z centrum. Idę w środku mroźnej nocy do mieszkania na pierwszym piętrze. Otwieram drzwi zamknięte na klucz. Myślę tylko o tym, aby położyć się spać. Zasypiam. Śpię trzy może i jeszcze o pół godziny dłużej. Budzik niedelikatnie zrywa mnie ze snu. Nie mogę się wahać. Nie mogę negocjować. Mogę tylko wstać lub nie wstać. Bardzo mi zależy, dlatego otwieram oczy i idę do kuchni aby nastawić wodę na kawę. Ubieram się ciepło zdając sobie sprawę z zimna panującego zaraz za progiem klatki schodowej. Wychodzę z mieszkania. Jest ciemno. Na szczęście nie muszę biec do tramwaju. Życie na pętli pozwala zająć miejsce siedzące. Może to dobrze o tej porze dnia, kiedy nogi jeszcze nie do końca przekonane są do pełnionej przez siebie roli. Wysiadam z tramwaju w centrum miasta, koło rynku. Jest ciemno. Jestem umówiona na 6:20. Czekam i razem wchodzimy do świątyni. Tam odnajdujemy nasze miejsce. Bliżej Boga. Całe z nim spotkanie odbywa się jedynie przy blasku świec w rękach każdego, kto przyszedł by się z Nim spotkać. W takim momencie i okolicznościach jest się jakby bliżej, jakby łatwiej. Łacińskie śpiewy, towarzyszą mi aż do ranka następnego dnia. Śniadanie spożyte w towarzystwie tłumów. Mam nadzieję, ze wystarcza dla każdego. Jest przed 8:00. Za mało czasu, żeby wrócić do domu, zbyt wiele, żeby spacerować po Krakowie. Zmierzam do celu wybierając piękną drogę. Przez rynek. O tej godzinie wygląda on jak ze snu. Spowity lekką mgłą, pełen idących w poszukiwaniu życia ludzi, niepewnych czy dziś je odnajdą. Coś jakby chwila pomiędzy jawą a snem. Nie zastanawiam się nad tym. Idę przed siebie. Zajmuję miejsce w jedynej otwartej kawiarni. Tak przynajmniej staram się ją nazywać. Kupuję kawę. Rozkładam notatki i zakreślam ważne kwestie. Następnie wyjmuję książkę i czytam ją w ciągłym towarzystwie zimnej już kawy. Jej temperatura chyba mi nie przeszkadza. Kończę jedną z książek jakie od dwóch dni noszę w torebce. Kupiłam je w taniej księgarni na rynku, ponownie mieszcząc i cenę w 10 zł. Kończę "Pamiętnik amazonki" Jan Michael. Wybrałam ją z powodu mojego zawodu i rozwoju z nim związanego, a przede wszystkim dlatego, ze znalazła ją K. we wspomnianej już księgarni, do której czasem zaglądamy. Zaczynam czytać kolejną książkę. Jak niezwykle bogate może być życie dzięki wczesnemu wstawaniu. Pod koniec dnia jestem już w połowie kolejnej książki. Wybija godzina 9:45. Idę po prezenty na zbliżające się wspomnienie Św. Mikołaja. Idę odebrać moją czapkę obiecaną. Zawiodłam się. Ktoś mimo obietnicy sprzedał ją komuś innemu. Miałam łzy w oczach odchodząc od kasy. Godzę się z tą materialną stratą. Chwilę później zapominam. Przypomina mi się, że muszę odebrać książkę z ksera. Moja torebka protestuje. Ciężar jakim ją obarczam jest zbyt ciężki. Idę na umówione spotkanie. Mam do niego ponad godzinę. Moje ramię również protestuje. Czekam w jadłodajni o ile mogę tak ją nazwać. Znów czytam książkę. Pakuje prezent. O 12:00 spotykam się z K. i udajemy się na nasze ostatnio codzienne miejsce spotkań i pracy. Znów komputer. Znów wyciągamy notatki. I tworzymy. Kolejne godziny nad tym samym przypadkiem. Owocne na szczęście. Owocne do momentu sprawdzenia, ale ona nadejdzie dopiero w piątek. Kolejne godziny spędzam w towarzystwie moich dziewczyn. Jest miło. Pijemy kawę, na jaką nie pozwalamy sobie na codzień. Obdarowujemy się prezentami. Śmiejemy się. Miałam dziś jeszcze gdzieś wyjść. Patrzę w lusterko, widzę moje podkrążone z niewyspania oczy. Porzucam wszystkie plany. Jest ciemno. Ja znów stoję na przystanku w centrum, obok rynku. Tym razem czekam na tramwaj, który zabierze mnie do domu. Wracam. Piję kolejną kawę. Ze zmęczenia nie mogę zasnąć. Jest późno. Mój kolejny dzień już się zaczął.
tak bardzo brakuje mi snu.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Wyhaftowałam swą złość.

W niedzielę wraz z J. spacerowałyśmy po oświetlonym przez słońce starym mieście w Krakowie. Konieczna mi była poranna kawa, gdyż snu brakuje mi w ostatnim czasie. Przemierzając rozpościerające się pod dachem nieba konary rynku dotarłyśmy w miejsce, które niegdyś było postrachem niejednego mieszkańca Krakowa. Dziś całkiem bezpiecznie czując się z mocno przytwierdzonym do skały, regularnie ziejącym smokiem. Stałyśmy u stóp wzgórza Wawel. Przed przekroczeniem bramy odebrałyśmy bilety, aby móc podziwiać królewskie komnaty. Pierwszym punktem w naszej wyprawie do czasów gdy państwem naszym władali królowie było zagubienie. Chwilę później jednak obejrzałyśmy wystawę o rodzie Sapiechów. Następnie udałyśmy się do komnat reprezentacyjnych po których dawniej dumnie kroczyli królowe i piękne damy tamtych czasów. Mimo, iż brakowało mi tam malującego słowami przeszłość przewodnika, starałam się z otwartymi oczami zamykać je i wyobrażać sobie tamte czasy odległe o lat setki. Wawel zaginiony to ostatnia wystawa, na którą tego dnia otrzymałyśmy pozwolenie wstępu wolnego. Po upewnieniu się, że smok wciąż stoi u wejścia do swej jamy nasze kroki skierowałyśmy tam gdzie jak głosi legenda jeden brat zabił drugiego, by jego wieża była dostojniejsza. Legendę tą opowiadałam Hani, jednak nóż wiszący na łańcuchu nie został przez nas odnaleziony. Gdy tym razem wyjaśniałam J. różnice pomiędzy wysokością wież w Kościele Mariackim jedna z kobiet, tak jak my stojących w kolejce do Muzeum w Sukiennicach jednym ruchem palca wskazała nam ów nóż owiany tajemnicą. Kraków ukazał mi się jeszcze dokładniej. Kolejka okazała się o wiele mniej uciążliwa niż mogło nam się wydawać. Muzeum w Sukiennicach zachwyciło mnie sztuką i jej ekspozycją. Sale, którym nadano imiona wybitnych postaci zapraszały do środka swą dostojną, jednobarwną prostotą, na której tle dzieła sztuki ukazywały się w całym swym uroku. Zachwycała wielkość, ujęcie, barwy, dokładność, zdumienie, przerażenie i wiele innych uczuć i emocji budzących się w człowieku zwiedzającym. Widziałam chłopca, który od kilku lat stoi oprawiony w drewnianą ramkę, na komodzie w pokoju mojej siostry. Czułam się zaszczycona poznając go po latach. Postanowiłyśmy z J. zapamiętać jeden z obrazów zachowując jego piękno dla swej duszy i nazwisko artysty ku jego pamięci. Oto mój. Namalowany został w roku 1888 przez J. Chełmońskiego. Na tym niebie i odbiciu jest wiele gwiazd dających na oryginale efekt, którego nie potrafię nazwać.












Tytuł nie nawiązuje do tego co powyżej napisałam.

sobota, 19 listopada 2011

Mimo tego, iż dostałam mój kalendarz, w którym chciałam porządkować sobie życie tak bardzo zabałaganione, zapomniałam o najważniejszej rzeczy. Zawiodłam się na sobie.
Kocham Cię Dorotko.

czwartek, 17 listopada 2011

"- Widzisz, przyszło mi to do głowy tej nocy - odezwał się w końcu Dwukwiat. - Pomyślałem... no wiesz... chodzi o to, że podróże i oglądanie jest wspaniałe, ale przyjemność to także to, że się gdzieś było. Rozumiesz, układanie obrazków w albumie i wspominanie wszystkiego. 
- Naprawdę? 
- Uuk? 
- Tak. Najważniejsze we wspomnieniach jest to, żeby potem mieć się gdzie zatrzymać i tam je wspominać. Rozumiecie? Trzeba kiedyś przestać. Człowiek nigdzie naprawdę nie był, póki nie wróci do domu. Chyba o to mi właśnie chodzi."

środa, 16 listopada 2011

Spotkało mnie dziś wielkie zaskoczenie kiedy wysiadając z tramwaju na mojej pętli zobaczyłam na niebie miliony kolorowych iskier. To chyba było dla mnie. 

poniedziałek, 14 listopada 2011

Legendy wawelskie.

Wraz z Hanią zwiedziłyśmy wystawę ilustracji do legend wawelskich, która była owocem konkursu na tenże temat. Wystawa mieści się w Centrum Wystawowo - Konferencyjnym w Zamku Królewskim na Wawelu. Z wielkim zaciekawieniem oglądałyśmy najrozmaitsze sposoby ukazania scen z legend. Ciekawym elementem wystawy były wielkie, pluszowe fotele królewskie, oraz równie miękkie puzzle w kształcie smoka wawelskiego ułożone na środku sali. Hania mogła na nich usiąść a ja czytałam jej legendy, których ilustracje dotyczyły.
Kiedy dowiedziałam się o wyżej opisanej wystawie, postanowiłam zabrać na nią moją siostrę. Z lekkim niepokojem zdałam sobie sprawę, że w gruncie rzeczy znam mało legend związanych z Krakowem. Idąc, z tym oto niepokojem w sercu, do księgarni kupiłam dla Hani, dla siebie książeczkę pt. Legendy starego Krakowa. Nie wiem jak to się stało, ale wysiadając z tramwaju kilka przystanków dalej, zorientowałam się, że niepostrzeżenie przebrnęłam przez ponad połowę jej stron. Kiedy szłam Hanią przez rynek mogłam opowiedzieć mej siostrze o legendarnej historii powstania dwóch wież.

niedziela, 13 listopada 2011

Zrobiło się tak cicho.

Zrobiło się tak cicho. Hania, która towarzyszyła mi przez ostatnie trzy dni wyjechała. Zostawiając kilka dziecięcych rysunków, aniołka nad moim łóżkiem i trochę zmęczenia we mnie. Tęsknoty, która nigdy nie znika, także. Mogłam dziś spędzić chwilę z moimi siostrami. Dziękuję. Byłyśmy z Hania we dwie, dla siebie, tylko, na wyłączność przez te dni. Musiałam nieustannie zapewniać jej bezpieczeństwo. Zadbać o chore gardło, robiąc syrop, z domowego przepisu. Nakarmić me dziecko. Zabrać w miejsca nieznane. Rozmawiać choćby o kolorze skarpet, tłumaczyć kto mieszka w zamku królewskim, wyjaśniać jak ważne są ciepłe rękawiczki w mroźny dzień.
Uwielbiam być siostrą.
coś muszę zrozumieć, z czymś się pogodzić, komuś pomóc, być po prostu, towarzyszyć, dać to co mogę dać.

środa, 9 listopada 2011

Hania

Jak niesamowita miłość łączy mnie z tym dzieckiem najmniejszym. Na sam dźwięk jej kroków cieszę się z jej przyjścia. Tak opisywał to autor Małego Księcia. To jednak coś więcej. Oprócz radości już czuję, że chronię ją całym moim życiem, że daję jej samą sobą przykład, że jestem dla niej niezależnie od wszystkiego. Nie mogę doczekać się dźwięku jej głosu, jej uśmiechu. Obecności. Spojrzenia na nią kiedy śpi. I tego uczucia kiedy ją widzę i nie, że taki cud spotkał mnie na tej ziemi.

Chcę napisać chwilę dłużej.

      Przy idealnych dźwiękach pianina piszę więc tu skoro taka potrzeba zrodziła się w mojej głowie, w moim sercu.
      Mieszkam w Krakowie. Nie w domu, a w mieszkaniu, po raz kolejny zwracając uwagę na znaczenie słowa dom. Mieszkanie to stało się najbardziej idealnym dla mnie pozornym domem, z kuchnią pełną ludzi, z kolejkami do łazienki i miłym "cześć" rozbrzmiewającym w całym mieszkaniu gdy ktoś pojawia się w progu. Tego mi było trzeba. Tego oto. Mieszkam w Krakowie ponieważ tu studiuję. Wybrałam to miasto dawniej niż trzy lata temu i wybór ten do dziś nie spotkał się z jakąkolwiek myślą przesiąkniętą wątpliwościami. Miasto i jego piękno miałam zaszczyt dziś podziwiać spacerując plantami. Podziwiam je każdego dnia. Podziwiam idąc i jadąc tramwajem obserwując jak z nowych osiedli pełnych bloków przeradza się w stare kamienice - niewątpliwe dumy historii architektury. Za czas studiów dziękuję i doceniam go. Postaram się być za niego wdzięczna, bez żalu, że to już koniec, wtedy gdy on nastąpi. Postaram się w tak dojrzały sposób wyrazić mą wdzięczność. Dziś jednak cieszę się ze zniżek studenckich. Z obwarzanek krakowskich jako głównego dania. Z barów mlecznych. Z problemów w dziekanacie. Z pisania notatek. Z całego uroku tego czasu. A co jeszcze? W czwartki wieczorem mijam Teatr Bagatela i idę sama by znaleźć się wśród wielu. Jem, słucham, rozmawiam. Wzbogacam się jednym słowem. Cóż może dać człowiekowi więcej niż kontakt z ludźmi? Nic chyba z rzeczy ziemskich nie jest obfitszego w dary, których nazwać nie potrafię. Ludzie są wszędzie dookoła, ale zbyt szybko chodzą, mają zbyt obojętne wyrazy twarzy, są zbyt milczący. Są często dla siebie, a nie dla siebie nawzajem. Uśmiecham się więc.
      Wczoraj wieczorem w wielkiej i pięknej sali Auditorium Maximum byłam uczestnikiem koncertu zatytułowanego "Miłość mi wszytko wyjaśniła". Niezwykłe połączenie orkiestry smyczkowej, jazzowej, kapeli góralskiej, wokalistów oraz wieloosobowego chóru. Dziś jadłam obiad, piłam kawę z syropem pistacjowym. Niedawno tak w naszym, to znaczy moim i A. pokoju i kuchni zorganizowałyśmy kobiecy wieczór. Tak wiele daje mi obecność każdej z Was. Kiedy ostatnio byłam w Stalowej Woli mój brat zabrał mnie na koncert smyczkowy, który odbywał się w auli szkoły muzycznej. Nie ubrałam się na niego w sukienkę. Zaraz po nim zawiózł mnie do klasztoru, gdzie w jego urokliwych podziemiach zwanych "Przystanią" odbywał się wieczór poetycki "Odrobina łagodności", cały ubrany w jesienny nastrój. Liście pod stopami i muzyka brzmiąca aż do mojego serca.
      Czekam na piątek.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Zmieniło się dużo w moim życiu.



Zmieniło się dużo w moim życiu.
T. poradzimy sobie z tym, prawda?
Czas inaczej biegnie, życie inaczej się układa. Nie wiem jak i dlaczego. Po prostu.
Niedługo będziemy blisko.

niedziela, 6 listopada 2011

środa, 2 listopada 2011

Macierzyństwo

Macierzyństwo Heidi Bratton.

Z istotnych dla mnie powodów wróciłam do czytania książek rozwijających mnie zawodowo. Wiedza ta jest również cenna w życiu. Wychodząc ze spotkania w ramach kursu alfa minęłam stół, na którym znajdowała się biblioteczka. Kiedy wcześniej słyszałam o możliwości wypożyczenia książek, stanowczo stwierdziłam, że nie mam czasu na ich czytanie. Studia, pomyślałam. Spoglądając jednak na nie, zobaczyłam kobietę w ciąży na okładce jednej z nich i dlatego zwróciłam się ku niej. Termin zwrotu: do następnego spotkania, które ma odbyć się za tydzień lub do ukończenia kursu. Schowałam ją do mojej torebki. Cztery dni później ku mojemu zaskoczeniu dotarłam do ostatnich jej stron. Dzięki temu zbliżyłam się o krok do jednej ze stron mojego zawodu.

"Macierzyństwo nie było i nie jest podobne do niczego, co sobie wyobrażałam. Jest czymś o wiele trudniejszym. Jest czymś lepszym. Nie można go zaplanować ani go sobie zorganizować. Jest jednocześnie chaosem i źródłem pokoju."
Macierzyństwo Heidi Bratton.

wtorek, 1 listopada 2011

Co rodzi ta. która rodzi dziecko?
Rodzi przyjaciela kota i żaby;
Rodzi ogrom wszelkiego bogactwa;
Trochę piękna w dziecinnym łóżeczku;
Rodzi schronienie dla rzeczy niebiańskich
Przez śpiew i śmiech całego rodzeństwa
Gdy nadchodzi cichy, wesoły zmierzch -
Przedsionek nieba -
To daje światu ta, co rodzi dziecko.

Heidi Bratton

środa, 26 października 2011

Kino

Byłam dziś w kinie. Takim starym, kinie na rynku w Krakowie. Na randce. Z dziewczyną. Z dziewczyną o takich samych problemach jak ja. Pomalowałam się dla niej. Obejrzałyśmy film siedząc na niebieskich siedzeniach. Film ten staje się pierwszym elementem w moim kulturalnym rozwoju w tym mieście od dziś.

niedziela, 23 października 2011

Jestem w Krakowie i odkąd przekroczyłam próg mojego mieszkania tu, mą duszę zalała ta pewna obojętność. Usłyszałam głos w słuchawce. Upewnił mnie, że nic i nikt nie znika. Po prostu oddala się zmieniając formę porozumiewania. Kolejne obojętne mi mieszkanie stworzyło pozory domu. Chyba w najlepszy sposób. Obowiązki, każą pogrążyć się w książkach i kserówkach. Zatopić w swym życiu studenckim, za które każdego dnia dziękuję.

I właśnie przeczytałam w komentarzach na jednym z blogów, zdanie które wobec tych zmian miejsca mojego życia, znaczy więcej niż wiele.

"Nie urodziłeś się drzewem. Jeśli nie chcesz być tu gdzie jesteś, po prostu idź tam, gdzie będziesz czuł się dobrze." 
Nienawidzę niedziel. Ciemno, ponuro, zimo. I jeszcze przede mną długa droga do Krakowa. Zostawiam mój dom. Pokój i rodzinę. Całuję Hanie. I gdybym tylko mogła za każdym razem robiąc to wszytko płakałabym rzewnymi łzami. Znów będę sama. Znów nikt nie będzie czekał na mnie na dworcu. Samotność mojej osoby będzie musiała stać się naturalną. Pustka i żal. I chcę skrócić ten czas, pogrążając się w pewnej obojętności.

środa, 19 października 2011

Przypadkiem odkryty w przypisach.

"oddalenie
umożliwia zbliżenie
bliskość
wymusza oddalenie
aby być blisko ciebie
muszę być pewien
mojego dystansu
w przeciwnym razie
pozostanę w oddali."

Jestem.

     Czuję więcej. Niebo widzę niebieskie, gdy inne oczy zwrócone są niezmiennie przed siebie.

     Pedagogika, dydaktyka, psychologia stosowana...
     A ja tęsknię za domem. Wrócę tam niedługo. Na niedługo. Ale wrócę. Na wschód. Do domu.
     I muszę chłonąć te nauki humanistyczne. Tymczasem.
     Sala porodowa. Wybrany oddział.
     Spaceruję po Krakowie z K. I przyjemne są te spacery. Droga daleka z biblioteki po dziekanat, z dziekanatu po ksero, z ksera po dworzec.
     Bilety już kupione. Mimo, że Pani nie odbiera telefonu, nigdy.

     Paznokcie pomalowane na kolor bliżej mi nie znany z nazwy.
     Drogę oświetla gdzieś w oddali nadzieja. Z każdym dniem zbliżam się do niej.

     Haniu tęsknię za Tobą maleńka.

wtorek, 18 października 2011

"Spotkamy się kiedyś u studni..."

"... wkoło będzie zielono."
Kolejny w mym życiu koncert SDM. Przepiękny, poetycki wieczór w idealnie splecionych ze sobą dźwiękach gitary, skrzypiec i harmonijki. Ciemna sala. Oświetlona scena i postacie czarujące wszystkich tam obecnych. Uwielbiam tę poezję wyśpiewaną głosem jednym z nadźwięczniejszych. Wsłuchiwać się w słowa i odnajdywać ich odbicie we własnym, ziemskim życiu, uwielbiam. Śpiewające jednogłośnie setki ludzi. Dziękuję M. za to doświadczenie. Łączące w sobie mą przeszłość z teraźniejszością. Co do przyszłości ... nigdy nie byłam jej pewna.

sobota, 15 października 2011

Czasu brak na życie mi. Życie zabiera mi ten czas. Może po prostu wykorzystuje mój czas najlepiej jak potrafi. Zabiegana jestem w tym, w każdym razie. Nie znalazłam jeszcze ani jednej chwili, aby pomyśleć. Przez chwilę. Wczoraj zrobiłam istotny ruch w celu znalezienia swojego miejsca. Kupiłam łóżko, które dopiero dziś dotarło do progów mego domu, a teraz leży w pudełku w przedpokoju i czeka aż jakiś książe mi je rozpakuje. I złoży. Bo sama byłam w stanie jedynie wnieść je na pierwsze piętro, za co panowie, którzy mi je przywieźli zarządali 30 zł.  To sobie pomyślałam. Muszę. I zrobiłam to. Na razie mój kawałek podłogi wyznacza materac. I to stanowczo mnie na tą chwilę uszczęśliwia. Chociaż w kwestii domu nadal pozostaję przy tym, że jest on tylko jeden, dlatego też nie przywiązuję się do moich kolejnych mieszkań. Bez emocji. Nie wiem czy to całkiem naturalne, ale w każdym razie zaoszczędza mi wiele. Raczej wszytko dookoła tworzy moja przestrzeń niż same mury. Moja biała lampka, srebrny budzik delikatnie oszukany, ramki na zdjęcia wypełnione po brzegi miłością, lusterko na ozdobnych nóżkach, drewniany anioł... Dziękuję K. za to, ze byłaś ze mną na zakupach w tak ważnej dla mnie chwili. Dziękuję również Sz. za wspaniały wieczór przy lampce wina, za podróż na koniec świata i powrót na kolejny koniec. Odwiedziłam dziś nieodłączną mą towarzyszkę z dzieciństwa. Widziałyśmy się ostatnio pewnie w wieku sześciu może siedmiu moich lat. Tak pięknie było ją spotkać. Poza tym jestem cholernie samotna.

czwartek, 13 października 2011

Teatr

Zdarzyło mi się być wczoraj w teatrze. Kurtyna była koloru przeźroczystego. Bilety kosztowały całe studenckie 15 zł. Teatr przy ulicy Starowiślnej. Sztuka zatytułowana nazwą ptaka.

Boże pobłogosław wszystkim bezdomnym wędrowcom...

wtorek, 11 października 2011

Kraków

Znów zaczęło się moje życie krakowskie. Znów ludzie czytają w tramwajach. Znów chwytam w rękę Metro idąc na zajęcia. I czytam je, jeśli znajdę czas. Moje życie na nowo rozdzierają setki i tysiące kilometrów. Na szczęście mam przy sobie dziewczyny moje.

wtorek, 27 września 2011

"Być dojrzałym oznacza zaakceptować z pokojem - bez buntowania się i narzekania - to co Cię spotkało w życiu. Życie nie jest na służbie naszych upodobań."

poniedziałek, 26 września 2011

Zdecydowanie cena.

Spacerowałam z Karoliną po krakowskim rynku w pewne piękne, letnie przedpołudnie. Po kawie, która jest naszą już niemalże trzyletnią tradycją, wstąpiłyśmy do jednej z tanich księgarni, których istnienie odkryte zostało jeszcze przed wakacjami. Przekroczyłyśmy jej próg z postanowieniem zamknięcia ceny książki w groszach brzęczących gdzieś na dnie kieszeni. I tak kolejna książka, którą stała się moją własnością nosi tytuł Nie całkiem do pary, autorstwa Wendy Markham. Kobieta. Literatura w spódnicy.

środa, 21 września 2011

ROZMOWY Z KATEM

Ostatnie dni, wieczory i ranki spędziłam w celi więziennej.
Wsłuchiwałam się w opowiadania, cicho uczestniczyłam w rozmowach, wyobrażałam sobie wiele, czułam.
Rozmowy z katem to historia prawdziwa. To rozmowa, mająca na celu wydobycie z człowieka informacji, które pozwolą "rozłożyć na włókna" osobowość ludobójcy. Ludobójcy, którego działalność głęboko ugodziła nasz kraj. I nie tylko. Kazimierz Moczarski spędził z dwoma hitlerowcami prawie dziewięć miesięcy w jednej celi. Jak pisze w swej książce, skoro los zaproponował mu takie zestawienie chciał wykorzystać je maksymalnie. Przez ten długi więzienny czas porównywany do pięciu lat wspólnego życia na wolności, wiele istotnych faktów zostało wyjawionych światu. Faktów okrutnych, często wypowiedzianych po raz pierwszy i jedyny w tej właśnie celi, do swych współwięźniów, połączonych wyjątkowa relacją. Po wyjściu na wolność polski dziennikarz spisał wszytko co zapamiętał ze swych wielogodzinnych rozmów z Józefem Stroopem oraz wydał w formie "ROZMÓW Z KATEM". Są to dokładne, wartościowe opisy i relacje wydarzeń nie tylko drugiej wojny światowej ale i czasów na długo przed nią. Dzięki tak dokładnemu i szerokiemu spojrzeniu, w sensie czasowym, na postać Stroopa można czytając tekst książki analizować czynniki jakie sprawiły, że człowiek stał się bezwzględnym ludobójcą. Wyciągać wnioski, stawać się mądrzejszym. Wyjaśnienie prawdziwości opowiadań niemieckiego generała, oraz doskonałej pamięci spisującego je polskiego dziennikarza, można znaleźć w tekście. Ja, nie mając co do tego żadnych wątpliwości, pominę rozważania na ten temat. Nieocenioną postacią, mającą niewątpliwy wpływ na przebieg rozmów w celi, był niemiecki współwięzień - Schelkie. Jego postać może dawać wrażenie specjalnie skonstruowanej na rzecz książki, czemu jednak zaprzecza autor, a to natomiast dodaje jeszcze większego uroku tej więziennej scenie. Ponieważ okrucieństw, głupoty i specyfiki życia tytułowego kata nic lepiej nie wyrazi niż 459 stron napisanych przez K. Moczarskiego, doceniając wielce tego pisarza zachęcam do przeczytania.

"Bo cóż by warte były bunty i cierpienia.
Gdyby kiedyś w godzinę zdobytej wolności
Nie miały się przerodzić w cierpień zrozumienie [...]
Gdyby się lud gnębiony stawał gnębicielem
I w dłoń przebitą gwoździem chwytał miecz Piłata?"
Antoni Słonimski

wtorek, 13 września 2011

Chata

Każdy z nas zasługuje na spotkanie w chacie. Dlatego też w ręce, każdego z Was wkładam tę książkę. Chata William Paul Young. Treść skierowana do wszystkich, wyznawców wszelkich religii, a także tych, którzy wciąż są w tej kwestii zagubieni. Ponieważ spotkanie takie dla każdego powinno być indywidualne. Sam na sam, z własnym życiem w tle przemyśleń. Na tym skończę opis.

"To co postrzegasz jako chaos, ja widzę jako fraktal."

sobota, 10 września 2011

Biegną dni września...

          Ze słuchawkami na uszach i pięknymi dźwiękami gitary w idealnym połączeniu z dźwiękiem skrzypiec, odcinam wszytko co dookoła. Biegną dni września pozostawiając za sobą upragniony wolny czas. Przede mną ostatnie jedynie dwa tygodnie. I znów przyjdzie mi żyć w Krakowie. Przyjdzie mi być dorosłą. Być samą dla siebie, samą za siebie. Podczas rozmowy z jedną z nas doszłam do wniosku, że tak naprawdę chyba boję się końca beztroskiego życia, które zresztą nigdy takim nie było. Boję się tego nowego, tak naprawdę dorosłego życia. I myśl, że coś się kończy, co innego zacząć się musi. Ciężko się z tym pogodzić. Trzeba nad sobą popracować. To wszytko kwestia wrażliwości. Tak jak wiele innych. Albo i kwestia momentu cyklu w jakim się kobieta znajduje. Tak mi powiedziała "u. przecież wiesz, że ostatecznie wszytko zależy od tego w jakim momencie cyklu jesteś." Było to odnośnie łez podczas czytania książek, ale tak samo jest pewnie w wielu sprawach. Ale jeszcze dwa tygodnie. Do tego czasu będę udawała, że nic się nie dzieje. W duchu będę sobie wszytko tłumaczyła. Zaledwie dwa dni temu byłam w Krakowie. Tak pięknie tam o tej porze roku. Spacerując przez rynek, byłam szczęśliwa. Byłam z jedną z nas, świeciło słońce, ludzie uśmiechnięci. Tylko gołębie burzyły nastrój. Mówię to z uśmiechem. Poczułam, że jest dobrze. Kiedy wracałam do Stalowej Woli wieczorem, a światła latarni w tym mieście rozjaśniły noc również było mi dobrze. Do końca życia przyjdzie mi szukać swego miejsca na tej ludzkiej ziemi. No cóż... "pod wielkim dachem nieba". Dom zawsze jeden, tam gdzie rodzice moi.
          Dni wypełniają się same. Tylu ludzi dokoła, pokoi wciąż za mało (i niech tak zostanie). Nie ma czasu na samotność. A jednak samotna jestem jak cholera. Bez Ciebie. A ja...
"A ja
A ja bez ciebie
[...]
Jak niebo bezchmurne
Które traci błękit"













http://saintdgm.wrzuta.pl/audio/1gerL1zom0y/stare_dobre_malzenstwo_-_znow_piata_nad_ranem

czwartek, 8 września 2011

Na dworcu PKS

Kupiłam w kiosku książkę, za cenę 8 zł i chyba właśnie ta cena była tu decydująca. Czarna matowa okładka z błyszczącymi srebrnymi literkami.

Kolekcjoner dzieci Sabine Thiesler

"Przebywanie tu jest sztuką doświadczenia granic samotności [...]"

"To jest mój dom, pomyślała Anne. Tu mam i jedno i drugie. Tu mam wszytko. Tu mogę rozwijać się i rosnąć, tu mogę cofać się i ograniczać do tego co istotne."
Kolekcjoner dzieci Sabine Thiesler

Tombakowy pierścionek

Kiedy wymieniał mi wiele tytułów książek a ja miałam spośród nich wybrać tę, która mnie zainteresuje, jako pierwszy zwrócił moją uwagę "Tombakowy pierścionek". Pożółkłe kartki, rozpadająca się struktura książki i opowiadania nadały klimat zapomnianej przed laty. Książkę wypełniały opowiadania, których autorami są Jan Józef Szczepański oraz Bohdan Mańkowski. Rok 1957. Ostatnio trzymają się mnie powojenne czasy, dzięki czemu poznaję ludzi, którzy tę wojnę przeżyli.

Sprzedane życie
Skorpion
Tombakowy pierścionek


"Opanowała ją jakże częsta, jak dobrze znana pokusa - rozproszyć jakoś tę męczącą mgłę niejasności, przeciąć zawiły splot mijających się uczuć, uraz, podejrzeń, fałszywych pozorów. Powiedzieć sobie wszytko wzajemnie, nazwać słowami, wytłumaczyć."
Skorpion Jan Józef Szczepański, Bohdan Mańkowski

środa, 7 września 2011

Na nowo uczę się żyć z wplecioną w to życie odległością. Nienawidzę pożegnań. Ani trzy lata temu, ani wczoraj. W końcu te trzy lata przyzwyczajałam się do tego. Nie. Przyzwyczaić się nie da. Można doskonalić sztukę wytrzymania tego.
Pozostały mi trzy tygodnie. Nie, że wakacji. Nie, tak się już to chyba nie nazywa. Trzy tygodnie spędzone w domu. Jedynym. Czytam książki. Dorotka wciąż woli, abym tego nie robiła. Niepojęte. W przypadku otrzymania pozwolenia odprowadzam moją siostrę do szkoły, w tej poważnej sprawie. Wieczorem czytam jej do snu, jeśli jakaś nieznana maszyna losująca to mnie właśnie wylosuje do tego zaszczytnego celu. A w ciągu dnia nie odnajduję się.
Znów czeka mnie jednodniowa podróż do Krakowa. Znów będę ją wyklinać.
W krajobraz za oknem być może wkracza jesień.

piątek, 26 sierpnia 2011

Czas spędzam z Dorotką i Jackiem nadrabiając miony bez nich tydzień. Urządziliśmy podczas tego tygodnia pokój dla Hani. Codziennie rower. Praca na działce. Koncert improwizacji na organach kościelnych. Zdarzyło mi się tam być. Sztuka. Naprawdę sztuka. Czytanie książek, od czego usilnie odciąga mnie Dorota. Nie wiem dlaczego, dlatego też kończę już kolejne opowiadanie. Porządkowanie życia codziennego. Obowiązki. Wieczory przy filmach i gorącej herbacie z cytryną. I tak mija tydzień.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Druga strona księżyca.

Druga strona księżyca Albin Siekierski
Książka, której akcja dzieje się na śląsku, w okolicach jednej z kopalni. Wydarzenia umieszczone są w czasie powojennym. Napisana w 1979 roku, o ówczesnej współczesności. Ludzie, których losy zapisują jej karty to dorośli, odbywający swoje życie pozornie codzienne. Pozornie bo zmienia ono swój normalny bieg przez wydarzenie niespodziewane. Zmienia się życie stanowczo, choć nadal każdego ranka mężczyzna wyrusza do pracy w kopalni. Codzienność śląska poprzecinana jest retrospektywnymi wstawkami opisującymi piękną, powojenną miłość. Mimo iż akacja książki zamyka się w obrębie mieszkania i kopalni, przemyślenia jakie budzi w człowieku podczas jej czytania wybiegają daleko poza betonowe ściany.

"Po co pojechałem do siostry? [...] Czego u niej szukam? [...] Pojechałem do niej, bo chciałem być bliżej czegoś, sam nie wiem czego. [...] Po prostu chciałem być bliżej czegoś, co jest w mojej siostrze, co jest także we mnie, czego w kim innym nie znajdę."
Druga strona księżyca Albin Siekierski

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Kraina wielkich jezior.

I oto wróciłam z rejsu. Z miejsca, które jest moim drugim domem. Z miejsca, w którym niebo schodzi do ludzi na ziemię, odbijając się całym swym pięknem w jeziorze. Z miejsca, w którym wszytko jest moje, gdzie tylko zapragnę. Znów moim domem stał się jacht, łóżkiem koja, siłą pchającą do przodu wiatr wiejący w żagle.Czułam, że żyję. Z załogą złożoną z ludzi, których kocham. Dorotka i Jacek- brakowało mi tam Was. Po pięciu latach przerwy, którą narzuciło mi życie znów miałam przebyć krainę wielkich jezior z południa na północ. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak za tym tęsknię. Po kilku problemach, które zmusiły nas do jazdy z życzliwymi ludźmi dotarliśmy na miejsce. Zachwyciłam się. Postawiłam swoje stopy na chwiejącym się pokładzie i poczułam pewną stabilność duszy. Rozkoszowałam się naturą, otaczającą nas ze wszech stron. Błękitem nieba nad nami, głębią granatu wody pod jachtem. Wiatrem rozwiewającym włosy, który przecież był tam naszą siłą. Słońcem ogrzewającym nasze ciała. Zielenią lasów otaczających nas każdego dnia. Blaskiem ogniska rozjaśniającym noc nad brzegiem jeziora. Zachodami słońca malującymi niebo nieskończoną ilością barw. Wodą kołyszącą do snu. Dźwiękami szant jednoczących żeglarzy swą magiczną mocą. Zachwycałam się. Chyliłam pokornie głowę wobec sił natury, które w takim miejscu mają wielką władzę nad ludzkim życiem. Od których zależy czy dotrze się do celu, czy nie. Które w wielkim sztormie chwieją żaglówką, ukazując swoją nadludzką siłę. Wiązałam liny, kładłam maszt, wciągałam żagle, szorowałam pokład. Pięknie było. Dziękuję. Dziękuję T. mój, że byłeś ze mną. Dziękuję załodze. To miejsce przepełniło mnie szczęściem i pewną niespotykaną nigdzie indziej magią.

środa, 10 sierpnia 2011

Ucieczka.

Kolejna podróż przede mną. Jest chwilę po czwartej nad ranem a ja siedzę przed moim komputerem studiując zawiłości gumtree. Nie mam gdzie mieszkać. Za chwilę po zetknięciu z zimną rzeczywistością poranka udam się na przystanek. Bus. Kraków. Kilka godzin później znów przyjdzie mi przebyć tę drogę na wschód. W domu będę wieczorem. Zmęczona wielogodzinnymi podróżami. Uśmiechnę się. Spakuję. Ucałuję na dobranoc Hanie i powiem jej do zobaczenia za dwa dni. Następnego dnia znów obudzi mnie blues o czwartej nad ranem, tym razem z pewnością, że już za chwilę będziesz przy mnie. Kolejna podróż przed nami.

wtorek, 9 sierpnia 2011

"Swoją drogą, nigdy nie rozumiałem ludzi, dla których zobaczenie czegoś jest celem. Zobaczenie czegoś takiego jak Tadż Mahal na przykład. Cóż z tego, że się ten obraz zachowa w pamięci? Dlatego, że ładny? Pewnie dużo jest ładnych rzeczy na świecie. Ale co z tego? Widzi pan, doskonale pojmuję sens budowania takiego Tadż Mahalu. Pan zna tę historię? Albo sens modlenia się w tej czy innej świątyni. W tym jest prawdziwa potrzeba. W tym jest coś istotnego... Udział, życie..."
Tombakowy pierścionek Szczepański i Mańkowski



Sonda.

Przeprowadzenie sondy na temat czytania książek. Odpowiedzi proszę umieszczać w komentarzach.

1. Co daje człowiekowi czytanie książek?

Zależność.

Zauważyłam pewną zależność. Zależność, nie zrealizowaną. Takie porównanie dwóch miast. Stalowej Woli i Krakowa. Być może każdego wielkiego i małego miasta również. Chodzi o czytanie książek. Chodzi o czas spędzany w tramwajach i autobusach. Chodzi o czas oczekiwania na nie. W mieście wielkim jakim jest w moich oczach Kraków na autobusy czy tramwaje nie oczekuje się długo. Przeciwnie. Niejednokrotnie nie sprawdza się nawet godziny ich odjazdu wychodząc z domu z pewnością, że jakiś nadjedzie. Przeciwnie jest w małym mieście za jakie uważam tu Stalową Wolę. Autobusy jeżdżą tak rzadko, że koniecznym jest sprawdzić o której odjeżdżają, a nawet dopasować cały swój plan dnia do ich rozkładu. Luka czasu powstająca w mieście małym. Przejazd w dużym mieście zazwyczaj zajmuje więcej czasu. Wszytko jest daleko od siebie, wszędzie trzeba dojechać spędzając długie godziny w tramwajach. W małym mieście czasem nawet nie siada się, mimo wolnych miejsc, gdyż przejazd z tu do tam zajmuje tyle co skasowanie biletu. Luka czasu w mieście dużym. W to wszytko, w te zależności opisane powyżej, ściśle wplecione jest czytanie książek. Publiczne ich odczytywanie. Po cichu. Normalnym widokiem w krakowskich tramwajach i autobusach wszelkich jest czytanie książek podczas podróży. Czas wówczas zostaje wykorzystany. Luka czasu zostaje zapełniona. Zjawisko zupełnie naturalne. Krakowiak z książką. Inaczej jest w mieście małym. Miałam dziś w torebce książkę. Kiedy dotarłam na przystanek zastało mnie tam 10 minutowe bezczynne oczekiwanie. Wyciągnęłam książkę i przez chwilę zastanowiłam się czy jestem pierwszą, która robi to w tym małym mym mieście? I jeszcze dwa pytania: czy ludzie w większych miastach czytają więcej od tych żyjących w Stalowych Wolach? Czy spędzanie czasu na czytaniu książek jest cenne?
Przeczytałam kilka stron. Posunęłam się odrobinę do przodu w moim tak dalece ubogim czytaniu.



niedziela, 7 sierpnia 2011

Książka.

W związku z postanowieniem nadrobienia zaległości tworzących się od '89, w sprawie przeczytanych książek, do listy dopisuję kolejną. "Jeden fałszywy ruch" Harlan Coben. Do czytania tej zachęciła mnie pierwsza tego samego autora, którą przeczytał mi pewien męski głos podczas długi podróży pomiędzy moimi dwoma światami. Tytuł tej oto pierwszej to "Nie mów nikomu". Znakomita. Głos męski dodał jej uroku. Ta czytana już od dłuższego czasu wypełniała wieczory w domu. Prawdziwym moim domu, wieczory w fotelu przy nocnej lampce i herbacie w kubku. Tak wyglądało to w moich pragnieniach, takim też się stało. A co jeszcze w tym wszystkim istotne, zakładałam ją zakładką o jaką wzbogaciły mnie Bieszczady.

Byłam dziś w pięknym miejscu.

Widziałam dziś piękne miejsce. Jechałam prosto przed siebie na dwukołowym pojeździe w towarzystwie dziewczyny o jasnych włosach. Dookoła las, drzewa, zieleń, przyjemny chłód w tym środku upalnego dnia. Prosto obok leśniczówki, aby czuć się bezpiecznie pod opieką leśniczego. I dalej prosto przed siebie. I nagle. Dojechałyśmy. Leżałam na mostku, wodę łapiąc w dłonie. Podziwiałam blask ważki, obserwującej mnie bacznie. Mnie intruza w tym przepełnionym naturą miejscu. Deski pomostu były ciepłe. Woda w całej swej głębi niezmierzonej kryła czerń. Jedynie mała rybka płynąca zaraz obok pomostu złamała tę otchłań czarną, piękną. Dokoła ramka z drzew lasu tego. Z roślin, owadów, dźwięków, zapachu, wiatru i słońca. Leżałyśmy tak na ciepłych deskach drewnianego pomostu. Beztrosko. Otwierając oczy na piękno. Prawdziwe piękno. Kilkoro ludzi przemknęło koło nas. Podążyli dalej. Bardziej zdziwieni niż zachwyceni. Ja jednak dotykałam palcami tej czarnej toni niewielkiej powierzchni wody, nad którą nie tylko ja się nachylałam. Ważki wciąż bacznie nas obserwowały. Odcięte od świata. Cisza. Natura i dwa ludzkie pojazdy gdzieś pośród niej. Zatrzymane na chwilę. Wracając przebiłam oponę. W środku lasu, daleko od domu. Poskarżyłam się mówiąc o tym do maleńkiego ptaszka, nieprzeciętnej urody, który skakał obok mnie nie myśląc o ucieczce. Zadziwił mnie ten obraz. Zachwycił. Schowałam do kieszeni ciszę zdobytą wśród tamtych dźwięków i wróciłam do mojego okręgu przemysłowego.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Stąd do ziemi dalej niż do gwiazd.

Chwila w Bieszczadach. Miejscu za, którym tęskniłam, które wprawiło mnie w zachwyt. Wędrówka w chmurach. Noc pod namiotem. Jazda na kartki. Dobrzy i niedobrzy ludzie. Rodzeństwo. Deszcz i brak słońca. Z plecakiem na plecach, butami na nogach i namiotem stanowiącym dach nad głową poczułam, że wracam do siebie...

piątek, 29 lipca 2011

   Obiecałyśmy sobie, że po zdobyciu upragnionego dyplomu, razem wyjedziemy aby w wyjątkowy sposób świętować nasze zwycięstwo. Opisując wydarzenia tak pełne scen, słów i wspomnień ciężko zamknąć je w paru słowach, które kiedyś przywrócą w pamięci te chwile. Zawiłości związane ze studiowaniem znów sprowadziły mnie do Krakowa na trwające chwilkę dosłownie przeniesienie czegoś z jednego pokoju do drugiego. Taki urok miejsca zwanego dziekanatem. Z naszymi plecakami, namiotami, śpiworami i wszystkim co wydało się być koniecznie na tym czterodniowym wyjeździe, siedziałyśmy pod drzwiami do dziekanatu, co zostało opisane jako "kolejka do dziekanatu - dzień siódmy". Po załatwieniu wszystkich jakże problematycznych spraw, w naszym pięcioosobowym składzie udałyśmy się na dworzec aby bus, który tam na nas czekał zawiózł nas w bliższe memu sercu strony. Janów Lubelski. Tam dzięki cudownym ludziom czułyśmy się przez kolejne cztery dni jak we własnym domu. Zamieszkałyśmy razem w drewnianym domku nad dość opustoszałym w obliczu zastanej pogody zalewem. Pod baczną obserwacją całej armii ratowników oraz policji kąpałyśmy się czując się dzięki tej opiece niezwykle swobodnie. Ktoś w nocy mógłby rzec, że nazbyt swobodnie. Jednak, wszystkie, bez wyjątku pary oczu ratowników zwrócone w naszą stronę dały nam poczucie wielkiego bezpieczeństwa. Nasza piracka dusza, która wciąż nuciła pieśń o kapitanie Jack'u Sparrow, znalazła swój raj na kajakach, którym granatowe niebo przedwcześnie kazało dobić do brzegu. W liczbie jeden, ponieważ życie ludzkie, a raczej dziewczęce przeważyło nad wartością kajaka numer dwa. Wy jesteście ważniejsze - nie mogłoby być inaczej. Wieczory spędzałyśmy na zabawie w babskim towarzystwie z mało znaczącymi epizodami o płci przeciwnej. Ostatni wieczór przeniósł nas w inne miejsce tego pięknego miasteczka, gdzie w znacznie rozszerzonym, o typowo po lubelsku zaciągające osoby, towarzystwie spędziłyśmy swój czas. Na koniec ku pamięci tego ważnego zdania napiszę iż pięć złoty to nie kwota. Pięć złoty to styl życia. Podobnie jest z naszą Sz.
W ostatnich słowach opisu tych czterech dni chciałabym podziękować: kobietom, które towarzyszyły mi przez te dni, E. oraz jej rodzicom za wszystko, a także O. za zaufanie, ugoszczenie i pełną swobodę.

sobota, 23 lipca 2011

Rower.

Moje statyczne życie poruszyła dziś wycieczka rowerem. Przypadkowe cele namnażały się po drodze tworząc pokaźną trasę, dającą satysfakcję i zmęczenie, zamykające oczy zaraz po powrocie.
Kilka dni temu zaledwie, robiąc zakupy na wyjazd, zakochałam się w pewnym breloczku w kształcie roweru.

czwartek, 21 lipca 2011

Wczoraj do późnych godzin nocnych moje oczy dzielnie przemierzały ścieżki wersów książki mającej być nagrodą i oderwaniem od mojego wyłącznie położniczego ostatnio życia. Kilka miesięcy temu kupując w Empiku książkę dla kogoś w prezencie dostałam inną dla mnie. Przeczytałam ją i natychmiast, już w pierwszych słowach, wersach jej autorka przypadła mi do gustu. Kobieta. Polka. Postanowiłam sobie wówczas, że po przeczytaniu tej książki, a następnie uzyskaniu długo oczekiwanego tytułu położnej, co niewątpliwie oderwało mnie na długo od czytania, wrócę kiedyś do twórczości tej autorki. W wolnym czasie rozejrzałam się za jej książkami i bez zastanowienia, sugerując się okładką wybrałam tę pt. " Zupa z ryby Fugu". Moja miłość do T. i jego porównań była inspiracją. Książkę dostałam od niego w prezencie zaraz po egzaminie, ale silnie wzbraniałam się od przeczytania do momentu obrony pracy. Uznałam, że tak będzie bezpieczniej, dlatego tez pozwoliłam sobie wówczas na zaledwie kilka, kilkanaście stron. Książka, która tak jak już wspominałam miała być oderwaniem od położnictwa okazała się opowiadać o ciąży, in vitro, surogatkach i macierzyństwie. Ucieczka. Tak. Nie umniejszyło to jednak przyjemności jaką sprawiało mi jej czytanie. Dopiero po długim czasie zorientowałam się, iż na okładce był smoczek, który mógł mi ją zasugerować. Wcześniej go nie widziałam.
Jeśli chodzi o tytuł, o którego znaczenie właśnie ktoś mnie zapytał, to ryba Fugu, jak zostało napisane w książce, jest rybą bardzo smaczną, ale jednocześnie niebezpieczną. Jej mięso ma delikatny, wyśmienity smak, ale w swoich wnętrznościach ryba kryje również truciznę, która przy nieodpowiednim przyrządzeniu potrawy z tej oto ryby może rozlać się zarazić mięso, a co za tym idzie uśmiercić tego kto ją zje. Dlatego też potrawy z ryby Fugu przygotowują tylko specjalnie wykwalifikowani kucharze.

wtorek, 19 lipca 2011

Co innego pcha życie do przodu jeśli nie wyzwania?

Co innego pcha życie do przodu jeśli nie wyzwania. Tym razem moje wyzwanie przybrało dość statyczną formę. Polegało na zrezygnowaniu z planów. Pozostaniu w domu. Kto wie czy takie oto wyzwanie nie jest trudniejsze od tego, które każe nam zamknąć drzwi za sobą? Długo planowany wyjazd z moją siostrą, spakowany plecak, namiot, karimata i myśl o Bieszczadach, to wszytko i jeszcze więcej musiało zostać przełożone na inny termin w imię czegoś, z każdego punktu widzenia bardziej dobrego. Nagła pustka w planach, ale szczęście w sercu. Pustka szybko została zapełniona uśmiechem, telefonem, wiadomością. Wszytko w końcu układa się w jakimś celu. Wciąż brakuje mi chwili beztroskiego odpoczynku. W domu. Z książką. Bez planów. Miałam mieć tak wiele czasu, na wszytko niemalże, a tu kolejne dni mijają, a ja wciąż ani razu nie wstałam bez jakże przyjemnego dźwięku budzika.

sobota, 16 lipca 2011

Jestem położną.

Jestem położną. Zdałam egzamin, który okazał się najbardziej stresującym wydarzeniem w moim dotychczasowym życiu. Wynikało to niewątpliwie z wagi tego egzaminu. Przygotowanie do niego tak naprawdę trwało trzy lata, łącznie z wakacjami. Kilka dni po tym kiedy usłyszałam, że zdaję egzamin z wyróżnieniem, co dało mi wiele szczęścia, w które ciężko było uwierzyć, czekała mnie obrona pracy. Pisałam ją przez ostatnie miesiące. Teraz przyszło mi obronić moje dzieło w bordowych okładkach. Mimo, iż wydawało mi się, że wobec mojej twórczości obrona stanie się tylko formalnością, to w całej mej panice znów drżały mi ręce. Obroniłam. Obroniłam moja pracę. Złożyłam przysięgę i jestem już w pełni położną. Jestem szczęśliwa.
Teraz przyszedł czas na chwilę oddechu, poukładanie sobie życia i spacer za rękę z ukochanym.

sobota, 2 lipca 2011

Trzy lata mojego życia.

Potrzebowałam czasu. Wciąż go potrzebuję. Ostatnie lata i tygodnie szczególnie spędziłam na ciągłym dążeniu do celu, spełnianiu swojego, zrodzonego w mej głowie i sercu już dawno temu, marzenia. Trzy lata studiowałam położnictwo. Ktoś obliczył, że na praktykach obejmujących przeróżne oddziały spędziłam 2300 godzin. Jak wiele wniosły one w moje życie. Nie tylko wiedzy medycznej, praktycznej, położniczej czy pielęgniarskiej, ale również życiowej. Widziałam szczęście i smutek. Nie chcę się na ten temat rozpisywać. Doświadczyłam wiele na własnych czynach. W szczególny sposób zachowałam w myślach porody, które przecież zainspirowały mnie do wybranie tego właśnie zawodu. Pamiętam pierwszy i wszystkie emocje jakie mu towarzyszyły. Pamiętam każdy, który mogłam własnymi rękami przyjąć. Miałam również praktyki w miejscach, w których nie będę w przyszłości pracować, ale które miały dać mi pojęcie o medycynie w szerszym zakresie. I dały. I utwierdziły w moim wyborze. Wdzięczna jestem za to, że miałam okazję odbywać praktyki w miejscach wysoce wyspecjalizowanych na naprawdę wysokim poziomie i z nich czerpać moje doświadczenie. Pisząc to w myślach mam pewną przestronną salę, na oddziale o wiele wykraczającym poza standardy pozostałych.  Do tego koniecznie muszę dołączyć wszystkie wykłady, ćwiczenia, egzaminy, zaliczenia. Każdą chwilę spędzoną na czytaniu książek, artykułów, na tworzeniu pracy, która w pewnym sensie była najpoważniejszym, teoretycznym owocem moich studiów. Podsumowując te trzy lata muszę zauważyć brak wakacji, które doświadczałam tylko symbolicznie w postaci czterech tygodni i zaledwie tygodnia we wrześniu. Patrząc wstecz widzę wypełnione po brzegi życie, w granatowym lub białym mundurku. W towarzystwie trzech muszkieterów, niezmiennie od lat trzech i zmiennie od krótszego czasu większej o dwie ilości osób. Podziwiam, naprawdę podziwiam, chociaż być może nie powinnam tego robić, stosunki jakie nawiązały się w tej podyktowanej alfabetem grupie. Jestem z ich powodu szczęśliwa i dumna. Myślę, że nasze studia były wyjątkowe.

sobota, 25 czerwca 2011

 "Ból porodowy towarzyszący kobiecie przez kilka godzin staje się dla niej wielkim wyzwaniem. Jest sprawdzianem dla jej sił i wytrzymałości. Tak ciężka próba często wywołuje u kobiet kryzys egzystencjalny. Dochodzi do momentu, w którym rodząca stwierdza „nie dam już rady”. To właśnie ten moment, w którym kobieta u granic swych możliwości, twierdzi, że wyczerpała wszystkie swoje siły, sprawia, iż odkrywa ona  w sobie zasoby, o których dotąd nie miała pojęcia. Doświadczenie porodu zwiększa w kobiecie samoocenę, dodaje jej siły, oraz wzbogaca o nowe cechy niezbędne do stania się matką. Odkrywa ona w sobie nową moc, jej siła, status społeczny i osobisty wzrastają na zawsze."
Czy czterech muszkieterów może nie odnieść zwycięstwa?
Nie może.

Zawiał mocny wiatr.

Wczoraj wieczorem zawiał mocny wiatr. Niebo skłoniło się ku granatowi. Złość i gniew wypełniały powietrze. Otworzyłam okno siedząc w pokoju, przykuta do czasu, którego za mało i za dużo jednocześnie. Zimne powietrze wtargnęło się i zawirowało swym bezwzględnym chłodem. Srebrny budzik tykał wciąż na parapecie, odliczając czas. A ja myślałam. Zatrzymana w pewnym nieuchwytnym momencie życia, jak nieuchwytny wydaje się być moment pomiędzy nocą a dniem. Mieszały się we mnie ambiwalentne uczucia. Chciałam przyspieszyć czas i mieć już to wszytko za sobą, chciałam też odwlec to jak najdalej ode mnie, zapomnieć, że w ogóle coś przyśpiesza bicie mego serca. Potrzebowałam czyjejś obecności chcąc być jednocześnie sama. Usłyszeć czyjś głos, czuć obecność. Nie czuję się samotna z powodu świadomości, że ktoś jest, nie zaś z braku samej samotności. Czas wydaje się nie istnieć. Wieczność ma nad nim niezmierzoną przewagę.
Minęła noc.
Zegar wciąż stoi na parapecie i odlicza czas.

piątek, 24 czerwca 2011

W tym całym zamieszaniu...

...znalazłam coś co przysłoniło stres i obawy. Ktoś to znalazł. Przeniosło mnie w piękniejsze sfery życia. Pokazało potęgę spraw ważniejszych nad ważnymi.


Zwycięstwo okupione przegraną.
Wykańczam się.

środa, 22 czerwca 2011

Pomiar tętna.

Wyglądam nie najlepiej. Czuje się najgorzej. 
Tramwaje nie kursują. Na polu jest duszno. Zakupy ciężkie. 
Sok pomarańczowy zabił głód. Obiad musi poczekać. 
Niech lekarstwa zwalczające objawy alergii zaczną w końcu działać! Wykańczam się. 
Niech za oknem rozpęta się burza. 
Senność niech opuści mnie, a siła do pokonania tego co należy pokonać przyjdzie i zagości.
Kawa niech znów będzie dla mnie przyjemnością. 
Pan, który nie potrafi dotrzymać umowy, niech sam teraz do mnie przyjdzie. Na ten trzeci, czy tam czwarty koniec Krakowa.  A jak cokolwiek będzie nie ta,k to rozpłaczę się w progu. 
Zimny prysznic, krem na twarzy, sukienka i łóżko z braku fotela. 
Milion spraw.
Milion złotych.
W dziekanacie wieczne, odwieczne problemy, których dorośli ludzie nie potrafią między sobą rozwiązać. I ja pomiędzy nimi. Ależ to niemożliwe. "Mądrość dziekanatu pozostawmy dziekanatowi"- usłyszałam w słuchawce. Ach tak.
Jestem zbyt zdenerwowana.
Kładę trzy palce na nadgarstku, spoglądam na zegarek. 60. Mój organizm radzi sobie ze stresem. 
Myślę, że nie mam siły. 
Denerwuje się. 


wtorek, 21 czerwca 2011

W radiu tego nie usłyszę.



Artysta. Polski, wymowny artysta. Piosenki, których nie słyszy się w radiu, jadąc na trasie Stalowa Wola- Kraków.
Warto zajrzeć do komentarzy pod tą piosenką, aby z jednego z nich dowiedzieć się prawdopodobnej historii jej powstania.
Nie potrafię nic napisać. Wczoraj ważny dzień, jedno wyciągnięcie ręki, kawałek białej kartki i moja droga została ukierunkowana. W pewnym sensie. Tylko, w pewnym. Szybkie bicie serca, nie opuszcza mnie ostatnio. Dobrze, że miałam rękę E. obok i mogłam ją mocno trzymać. Dobrze, że było ze mną trzech muszkieterów. Każdy los wygrywa.
Walka trwa dalej.
Nie przestaję walczyć.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

List

"[...] Wiesz... każdego dnia tyle przemyśleń rodzi się w mojej głowie. A im ich wiecej, tym świat wydaje mi się bardziej niepojęty. A Bóg wszechmogący. Co stanowczo mnie uspokaja."
Serce bije mi za szybko.

piątek, 17 czerwca 2011

Rok 1855.

„[…] akuszerka przy porodach prawidłowych ma wiele do uważania, mało do działania; nie ona lecz natura płód na świat przynosi. Zwracając spokojnie uwagę na naturę, starać się wiec o to powinna, aby szkodę oddalić, niż aby istotną korzyść przynieść, kto wiec chce czynić więcej, niż tego potrzeba, zawadza niewczesnym działaniem swem naturze […]”
J. H. Schmidt 
"Drzewo nie smagane wiatrem,
 rzadko kiedy wyrasta na silne i zdrowe."
Seneka Młodszy

środa, 15 czerwca 2011

Wieczór.

Wyszłam na spacer. Krótki, lecz zbawienny. Dziś w tym dniu, w którym miałam zobaczyć księżyc. Nie zobaczyłam go. Mimo to spacer był odkrywczy. W samotności. Ciszy.

niedziela, 12 czerwca 2011

Chcę podziękować.

Za kartkę w niezrozumiałym dla mnie języku zapisaną. Dziękuję.
Jestem bardzo dumna z powodu tych zaszyfrowanych słów. Kocham Cię i dziękuję.
Wracaj.
Ps. Dostałam ją dopiero dziś, bo dziś dopiero wróciłam do domu. 

piątek, 10 czerwca 2011

Jadę do domu.

Jadę dzisiaj do domu. Jestem szczęśliwa.
W torebce gdzieś schowana książka, może dwie i żadna z nich nie jest ani powieścią ani kryminałem. Jeszcze nie na to czas. Teraz trzeba podsumować te trzy lata studiowania rzeczy pięknych. Nauki tej sztuki położnictwa.
Wstaję wcześnie rano, bo M. ma na rano do pracy. Pijemy razem kawę w kuchni. Poranna kawa pobudza do życia. Dalszego życia w ciągu dnia. Później siadam na moim łóżku, z braku własnego fotela i czytam. Co jakiś czas z potrzeby serca puszczam gdzieś w tle muzykę. Ostatnio w większości jest to "Muzyka z serca", z płyty którą dostałam od T. Wymarzyłam ją pewnego dnia, a następnego niespodziewanie była. Tak mogło by być zawsze. Takie rozumienie bez słów, biorąc pod uwagę to, że aby była na ten drugi dzień on musiał pomyśleć o niej dużo wcześniej. Piję dużo kawy. Z potrzeby serca, nie tej cielesnej, ale raczej tej bliżej duszy. Lubię smak kawy, jej zapach. Więc piję. Zieloną herbatę też. Chociaż bardziej lubię białą. Spacery po Krakowie zajmują całe dnie. Planuję je sobie w zygzaki. I tak spaceruje odwiedzając biblioteki i dziekanaty. Przybijając pieczątki, przedłużając terminy, dźwigając tomy książek. Taki urok tego czasu. Na spacery nad Wisłą w zwiewnej sukience teraz nie ma czasu. Teraz jadę do domu. Nie koniecznie w sukience z powodu pogody. W domu czas zapełnia się sam. Po brzegi, a nawet na dłużej niż pozwala dwudziesto-cztero godzinny system podziału życia. Wypełnia się zawsze. Otwieram okno by świeżość dnia zalała mój pokój. Ten, który już tak niedługo nim pozostanie. I mam wrażenie, że ludzie chodzący po chodnikach wchodzą mi do mieszkania, nie przerywając swych głośnych rozmów. Ciężkie trzy lata za mną. Ciężkie nie znaczy złe, nie ma w tym ani odrobiny złego. Chodzi mi raczej o bagaż doświadczeń, jaki uzbierał się na mojej duszy.

czwartek, 9 czerwca 2011

Komentarz pod jedną z piosenek.

"[...]... bo na tym właśnie polega miłość - na kłóceniu się i godzeniu, na wytykaniu sobie błędów i przebaczaniu, na milczeniu i rozmowie, na słuchaniu i mówieniu, na pewności i zwątpieniu, na byciu razem i byciu daleko od siebie. Jeśli potrafimy pomieścić w sobie i zrozumieć te skrajności to znaczy, że dojrzeliśmy do kochania drugiej osoby i bycia kochanym."

wtorek, 7 czerwca 2011

"[...] bo mimo wszytko to, bardziej wierzę, niż wiem co jest co."
Kocham to moje położnictwo.
"Matko - powiedział jeszcze - to nic, że ja daleko, że nas rozdarła ciemność i ból, co tkwi jak nóż. Ja w tobie, a ty we mnie płyniemy strugą, rzeką złocistą, drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż. Bo nie ma rozerwania, choć rozerwane słowa, bo nie ma zapomnienia, choć życie nas zapomni; z brzęczących kręgów nieba ja w ciebie, a ty do mnie płyniemy."


                                                                                                                                                                                                               Krzysztof Kamil Baczyński
To stało się tak niespodziewanie. Przyszłam na dyżur. Wypełniłam swoje obowiązki. Wybiła godzina 19:00. Dyżur dobiegł końca. Skończyłam zajęcia na studiach licencjackich.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Hania powiedziała drobniutkim głosem: " Czy ja mogę coś powiedzieć? Bo tam najpierw był piec chlebowy, dopiero potem pisklaczki."

Kocham ją, uwielbiam.

niedziela, 5 czerwca 2011

Stalowa Wola - Kraków

Trasa Stalowa Wola - Kraków, stanowi tę smutniejszą wersję. Jej odwrotność zwiastuje dom. Ona zaś powrót do samotności krakowskiej, wśród tłumów tu zamieszkujących. Pierwszy raz przemierzałam tę trasę trzy lata temu. Wtedy była długa, niekończąca się. Symbolizowała porwanie z mojego jedynego prawdziwego świata, z domu. Była jak długie, smutne pożegnanie. Wydawało się, że zaprowadzi mnie niemalże na koniec świata. I tam pozostawi. Z czasem wydała mi się coraz mniej magiczna. Pokonanie jej stało się kwestią jednego telefonu, nie jak dotąd długo planowanego wyjazdu. Czas i odległość przestały istnieć. Podczas trzech lat umiejętność niezauważania tych dwóch aspektów każdego życia opanowałam do perfekcji. A przynajmniej staram się to wciąż robić. Gdzieś w między czasie była dla mnie chwilą przeznaczoną na przemyślenia. W momencie, w którym stwierdziłam, że stanowczo porzucam słuchanie muzyki, a kierowcy nie zaczęli jeszcze umilać podróży filmami. Filmem raczej. Wtedy jadąc o zachodzie słońca w kierunku mym wytęsknionym wpatrywałam się w niebo nigdy nie przemijające, w przeciwieństwie do tych ziemskich elementów krajobrazu, i myślałam nad wszystkim.
Droga na wschód.
Wczoraj jednak wschód został za moimi plecami, a ja wraz z dużą czarną torebką w białe wzory i drugą w kolorze kakao z mlekiem udałam się w stronę Krakowa. Podróż tak jak już pisałam, była tylko kwestią chwili, zamknięcia i otwarcia oczu zaledwie. Podczas podróży podtrzymujące me życie na odległość, głosy w słuchawce telefonu. Film, o którym wcześniej wspomniałam grał mi w tle. Koniecznie muszę tu użyć liczby pojedynczej, bo jadąc już nie pamiętam który raz, a było ich przynajmniej kilka, zawsze, zawsze oglądałam "Gladiatora". Cenię ten film i szanuję, ale tak zawsze... to już za dużo. Takim sposobem cenny film zaczyna się nudzić, a może po prostu nie zaciekawiać.
Dotarłam do Krakowa i ogarnęła mnie dość wyjątkowe uczucie. Przepełnione odpowiedzialnością, której wraz z każdymi kolejnymi urodzinami, coraz więcej w moim życiu.
Za ten dzień, trzeci czerwca chciałam podziękować. Dawno nie czułam się tak cudownie. Z pewnego względu przynajmniej od roku, z innego myślę, że od jeszcze dłuższego czasu. Chciałam napisać, że podczas wieczoru spędzonego w najlepszym towarzystwie brakowało mi w nim. Z miłości. Dziękuję wszystkim, którzy pamiętali w tym dniu o uśmiechu, bo nic piękniejszego niż uśmiech tylu osób. Starałam się każdemu podziękować indywidualnie, ale jeśli było inaczej to z przyczyn zależnych raczej od stanu konta czy innej tego typu zmiennej.
Teraz już starsza o rok, nie oszukując się, z mym niepokojącym uczuciem przepełnionym odpowiedzialnością idę przed siebie. W mym sercu tli się nadzieja.

czwartek, 26 maja 2011

Piję zieloną herbatę. Rozmawiam z mamą. Trochę płaczę. Uświadamiam sobie moją małość. Uświadamiam sobie wszechmoc Boga. Jestem spokojniejsza. Ciężki czas. Zawsze jest ciężki czas. Trzeba po prostu do niego odpowiednio podejść. Zjeść jakąś czekoladę. Powstrzymać się od jej zjedzenia. I pójść dalej. Przed siebie. Mając wyższe cele. Zapominając o ludziach traktujących mnie niesprawiedliwie, z góry, bezpodstawnie, źle. Iść sobie spokojnie. Ciesząc się słońcem i deszczem, życiodajną wodą. Odnaleźć w sobie na tyle siły, aby wypełniać zadania jakie stawia przede mną każdy kolejny dzień. Poradzić sobie z czymś z czym ciężko jest sobie poradzić.  Znaleźć czas na dobrą książkę. Zmniejszyć tą pieprzoną odległość między nami. Usiąść po prostu przed telewizorem w domu. Własnym domu, w którym ktoś mnie chce, a nie takim udawanym mieszkaniu, w którym czuje się jak intruz. Cieszyć się tą czwórką ludzi z mojego pulpitu, którzy są dla mnie darem z nieba. I iść sobie spokojnie dalej. Z Hanią na spacer. Zapomnieć o troskach. Opiekować się nią po prostu. Znów trochę płaczę.

środa, 25 maja 2011

Ona chyba jednak świętą była.

Rouen

drwale narąbali drzewa
chłopi ułożyli w stos
strażnicy wbili pal na środku
służący utkali linę
kat zapalił pochodnię
czekają

w kościele przed ołtarzem
kardynał na klęczniku

w celi przed zakratowanym oknem
Ona na kamieniach klęczy

za chwilę
wyprowadzą Ją na plac
i w imię Jezusa Chrystusa
zabiją

kardynał rozgrzeszy wszystkich obecnych
w imię Jezusa Chrystusa
dokona samosądu

z nienawiści
z zemsty
ze strachu może też

a jak już ich wszystkich na świecie nie będzie
ktoś nagle powie:
„Ona chyba jednak świętą była!”



Agata Linek


Jest to wiersz poetki ze Stalowej Woli, której drogi, tak jak moje, z tego miasta powiodły do Krakowa. Natknęłam się na niego kiedyś, przypadkiem pewnie. Spodobał mi się. 
Dobitne słowa, które znajdują się w ostatnim wersie, często wracają do moich myśli uświadomionych. 
Jak często zdarza się, że drwale bezmyślnie rąbią drzewa, chłopi ślepo za nimi układają stos, reszta czeka...

wtorek, 24 maja 2011

Słucham sobie violin girl...

... i tak myślę, przy dźwiękach tej muzyki, kto tak naprawdę w tym życiu, mym życiu ma prawo do wyznaczania norm, stawiania poprzeczek, dźwigania ich do góry, i na palcach jeszcze wyżej i wyżej.
Dla kogo robię to wszytko co robię?
Dla kogo wstaję wcześnie, by późno położyć się spać.
To wszytko tylko dla tego, kto będzie potrafił docenić zwycięstwo i znieść porażkę.
To wszytko dla tego, kto czuje dokładnie to co ja, kto patrzy na świat moimi brązowymi oczami, kogo usta układają się w mój uśmiech, kto roni łzy idealnie tak słone jak moje...
To wszytko dla tej właśnie osoby, która posiądzie  to wszytko na własność. Na wyłączność to wszystko jest jej, aby mogła ofiarować to komu tylko zechce.
Zadedykować każdy ze swoich uśmiechów.


Pamiętając o swej maleńkości wobec mocy niepojętych.

Przed Państwem http://www.youtube.com/watch?v=BMnU8WUtUC4

sobota, 21 maja 2011

Hey

Zapamiętać chcę sposób w jaki mówiła z wielkiej sceny: "Dziękujemy Wam. Naprawdę."
Pięknie to mówiła.
A basy pomagały bić memu sercu.

piątek, 20 maja 2011

Granatowe niebo. Lubię kolor granatowy.

Burza.
Grzmi. Błyska.
Granatowe niebo stanowi teraz tło dla tego co przede mną. Dla mojego komputera- obecnego narzędzia mojej pracy. Dla lampki nocnej w kolorze białym. Dla dwóch białych kubków z białymi łyżeczkami, z porcelany. Dla pojemników wypełnionych po brzegi długopisami. Dla czerwonej kartki z czerwonym, wyklejanym kryształkami, sercem. Granatowe niebo wypełnia  po ramy moje okno na świat. Burza. Straszy swym donośnym grzmieniem. Ja jednak nie zamykam okna. Straszy jasnymi gromami przeszywającymi niebo.

Ja jednak nie zamykam okna.

Muszę zaplanować sobie najbliższe dwa miesiące. Rozłożyć odpowiednio wszystkie obowiązki, na każdy z nich przeznaczając odpowiednią ilość czasu. Muszę... Chcę.

poniedziałek, 16 maja 2011

Kolejny punkt na mapie.

Poznań. Podróż ta została zaplanowana już pięc lat temu. Nadszedł na nią odpowiedni czas. Kupiłam bilet na pociąg do Poznania. Daleka podróż. Podróże kształcą. Obserwacje ludzi i osobowości podczas tych kilku godzin spędzonych w pociągu.Gdybym więcej podróżowała pociągiem, napisałabym książkę z pozycji jednego z pasażerów przedziału ośmio osobowego. Podróż. Poznań główny, jej celem. Nie. To tylko miejsce, w którym od pięciu lat mieszka cel mej podróży. Na dworcu ramiona osoby, z którą dawniej spędzałam tak wiele czasu, dziś zabranego nam przez tysiące kilometrów. Chłonęłam to miasto idąc jego ulicami, jadąc tramwajem, zwiedzając, obserwując, słuchając, wznosząc głowę w górę. Kolejny punkt na mapie. Kolejna pamiątka z podróży. Piękny rynek, w stylu całkiem odmiennym niż ten krakowski. Tak piszę tu, chociaż prawdę mówiąc nie mam o tym profesjonalnego pojęcia. Najbardziej urocze wydały mi się wąskie, kolorowe kamieniczki stojące na środku tego rynku. Nie mogłam się oprzeć i wybrałam sobie jedną z nich, na moją własną. A. została moją sąsiadką, lub ja jej. Na rynku to, na co czekałam od dawna. Koziołki. I grupowe: "Ach...", wypowiedziane na nieistniejące trzy, cztery. Bodły się koziołki. Następnie kramiki, stragany, pierścionki, kolczyki, karteczki, breloczki... Poznań. Stary Marych, postac stworzona podczas audycji radiowych. Bamberka, która do końca życia będzie mi się myliła z bawarką. Rogaliki marcińskie, coś tak pysznego, że nie warto opisywać, natomiast bez wątpienia warto zjeść na przekór własnym postanowieniom. Malta i tory oraz okazałe podia. Stary browar i jego niezwykle klimatyczny wygląd zarówno zewnętrzny jak i wewnętrzny. (...) To tylko materialne ramy tego co tworzyło moją podróż do Poznania. Powrót do naszych dawnych razem spędzanych dni, do naszego szczęścia przyciągania ludzi dziwnych, do wspólnego przemierzania wielkich miast, do wspomnień przywróconych poprzez obraz z czerwonym winem w tle.
Zaznaczam kolejny punkt na mapie.
Dziękuję za ten piękny zanik kilometrów.

poniedziałek, 9 maja 2011

"Chodźcie zwłaszcza wy ludkowie."

Każdego dnia mojego życia uczę się czegoś nowego. Wciąż jeszcze wiele mi brakuje. Wiem to. Taka długa lekcja życia. Dzień upływa za dniem. Spisuje, krótkie sporawozdania o każdym z nich, robiąc codzienny, lub obejmujący kilka dni wstecz, rachunek sumienia. Moje życie. Przemyślenia zajmujące moją głowę, targające duszą i kształtujące spojrzenie na świat zmieniają się zależnie od ilości słońca na niebie, pory dnia, ulotnej chwili. Mocny wiatr daje nadzieję, innym razem zabiera ją całkiem. Dobrze to, czy źle? Coś co wydaje się ważnym celem, po chwili staje się błahe i tak niewiele warte.Wciąż utrzymuję, że zbyt wiele rzeczy niepojętych dla nas na tym świecie. Po co wiec zbytnio się w nie zagłębiac? Walka z wiatrakami. A może wiatraki to kwiaty kwitnące na pięknej łące? Jak to Hania kiedyś powiedziała, że życie to puzzle. To chyba tyle.
I zastanawiam się kim ja właściwe jestem?
Tylko niebieski dach nieba daje mi wciąż poczucie wiecznego bezpieczeństwa.

http://www.youtube.com/watch?v=MvEKc7zy3Fc&feature=related

Haftowałam zakładki do książek, dla tych moich dwóch lustrzanych odbic.

Co innego pacha nas do przodu jeśli nie wyzwania?

"Jakie słowa ukołyszą moją duszę, moja przyszłośc..."


Czuje ten wiatru pęd...

piątek, 6 maja 2011

Dedykuję ją Eli.

I wysyłam wszystkie ciepłe myśli w podziękowaniu za znalezienie, nie odnalezionej piosenki. Za umiejętność chodzenia zawiłymi ścieżkami mojego myślenia.
Darling, darling ...

czwartek, 5 maja 2011

Kolejny wieczór. Kolejna książka.
Nie. Nie przeczytałam jej od wczoraj. Raczej od wakacji po pierwszym roku.
Dostrzegłam ją u mojej towarzyszki praktyk, podczas odbywania ich na sali porodowej. Z powodu braku własnej książki przeczytałam fragment tej. I tak od tamych wakacji sięgałam po nią niejednokrotnie, dziś wieczorem kończąc na 323 stronie.

"Coma"  Robin Cook, 1977 r.

środa, 4 maja 2011

93 strony.

Monika Szwaja "Nie dla mięczaków."
Warszawa 2011.
Jeśli miałabym uzasadnic wybór książki, nie okaże się on chyba zbyt interesujący. Kupując wiersze dla dzieci, w jakże pięknie ilustrowanym wydaniu, dostałam ją w prezencie z okazji 'Światowego Tygodnia Książki 2011'. Prezentodawcą był empik. Niemniej jednak podarunek ten, wyciągnięty spod lady, przyniósł mi wiele szczęścia. Od jakiegoś czasu, mam bowiem w głowie, projekt tworzenia własnej biblioteczki. Mój księgozbiór składa się obecnie w większości z książek o tematyce położniczej, co jednak z upływem czasu postaram się zmienic.
Wciąż, na przekór moim planom, uwielbiam pożółkłe kartki bibliotecznych książek. Historie ludzi, którzy ją czytali, łączące się w jedność nadającą tym książkom coraz większe znaczenie. Uwielbienie to stanowi biegun przeciwny.
Cieszę się, że autorką tej książki była kobieta. Kolejna kobieta wśród autorów. Kobiety czyta się całkiem inaczej niż mężczyzn. Czy tylko ja zauważam tę różnicę? Nie oceniam tu wartości słowa pisanego przez która kolwiek z płci. Po prostu zauważam różnicę.
Jestem kobietą.
Chciałam tu sobie jeszcze napisać, że była to pierwsza książką zakładana moją zamówioną metalową zakładką, a w związku z napisaniem tego co miało byc napisane, wkrótce sama byc może stworzę zakładkę z zielonego materiału, który dostałam od babci.




" Pamiętaj, gdybyś chciał pogadać z kimś niezaangażowanym, zawsze możesz do mnie zadzwonić."
 Nie dla mięczaków. Monika Szwaja  

" Gdyby zmieniła zdanie, pokój  byłby potrzebny jako jej gabinet, pracownia, świątyńka dumania czy cokolwiek."
Nie dla mięczaków. Monika Szwaja

Spacerując z T. uliczkami starego miasta natrafiliśmy na targ starych książek. Od razu do głowy przyszło mi jedno, jedyne pytanie: Czy ma Pan "Szachistę" Łysiaka? Opowiedział, że tak, ma, w bardzo dobrym stanie. Kupiłam ją za jakieś grosze, ciesząc się cennym dla mnie nabytkiem, z pożółkłymi kartkami, w niesamowicie dobrym stanie.